search
REKLAMA
Recenzje

GANDHI. Światło w ciemnościach

Paweł Marczewski

31 grudnia 2016

REKLAMA

Gandhi jest lux in tenebris, i wgłębiać się w jego myśl, to na pewno jedna z sensowniejszych czynności, jakim się w tych naszych nie ustalonych a prących ku rozstrzygnięciom czasach warto oddawać: nie wymaga więc chyba wyjaśnień sam fakt, że o nim pragnę pomówić.

– Henryk Elzenberg, Ahimsa i pacyfizm – rzecz o gandyzmie

W Nim było życie,
A życie było światłością ludzi,
A światłość w ciemności świeci
I ciemność jej nie ogarnęła.

– J 1, 4-5 (cyt. za Biblią Tysiąclecia)


Cóż znaczą słowa Henryka Elzenberga o tym, że Gandhi jest lux in tenebris, światłem w ciemnościach? Skojarzenia biegną w kierunku Biblii i pierwszego rozdziału Ewangelii wg Św. Jana. Światło w ciemnościach – wieczne życie, zbawienie, droga do Boga. Czy tym wszystkim był ten niepozorny Hindus wywodzący się z kasty banja, tak głęboko zaangażowany na rzecz walki przeciw wszystkim niesprawiedliwościom tego świata? Czy ktoś, kto tak dalece uwikłany jest w sprawy ziemskiego padołu, może być “drogą do Boga”? A może stawia się go jako drogowskaz, wzór postępowania mający doprowadzić do transcendencji tylko po to, aby manipulować ludźmi, choćby nawet owe manipulacje miały służyć słusznej sprawie? Możemy też zadać inne pytanie, w którym zawierały się będą wszystkie już wymienione i zapewne jeszcze wiele więcej: kim był Gandhi? Odpowiedzi szuka Richard Attenborough w swoim epickim filmie poświęconym życiu, czy też lepiej – kształtowaniu się Gandhiego i jego postawy wobec świata.

Używam słowa epicki z pełną świadomością, że wielu widzów kojarzy to określenie z widowiskami historycznymi, w których ekran zaludniają tłumy statystów, a akcja wiedzie od bitwy do bitwy, od jednej konfrontacji na wielką skalę do drugiej. “Gandhi” to film innego rodzaju. Choć mamy tu przejmujące, świetnie sfilmowane sceny zbiorowe, to prawdziwy rozmach, z jakim Attenborough nakręcił swe dzieło, leży raczej w doniosłości poruszanych problemów.

Rozmowy, jakie w zaciszu kolonialnych willi odbywa Mahatma z angielskimi zarządcami Indii czy politykami Indyjskiego Kongresu Narodowego, są równie poruszające i doniosłe, jak obrazy nędzy i prześladowań. Choć rozmówcy odnoszą się do siebie z grzecznością, czasem nader przesadną, pozwalają sobie na żarty, to widz doskonale zdaje sobie sprawę, o jaką stawkę toczy się gra. Wśród gęstej sieci rytuałów cywilizowanego, zachodniego świata rozgrywana jest walka, która zadecyduje o losie milionów. Gesty nabierają tu szczególnego znaczenia, słowa ważą więcej, niż są to w stanie znieść wypowiadający je ludzie. Gandhi zastępujący służącego przy nalewaniu herbaty podczas jednego ze spotkań staje się generałem w wojnie przeciwko niesprawiedliwości.

Wojna ta jest osobliwa i wyróżnia się na tle wszystkich konfliktów, jakie toczyły się nie tylko w XX wieku, wieku wojen, ale i w całej historii ludzkości. Jest to bowiem walka stanowcza, zaciekła, zdecydowana, jednocześnie zaś całkowicie pozbawiona przemocy. Gandhi występuje przeciw niesprawiedliwym działaniom swoich adwersarzy, lecz czyni to zawsze bez użycia fizycznej siły wobec przeciwnika. Co więcej, jego nieposłuszeństwo jest konsekwentne i ma zawsze określony cel. Tę konsekwencję Attenborough bardzo u swojego bohatera podkreśla, budując portret człowieka reprezentującego spójną postawę, która jedynie na pozór oderwana była od rządzącej się brutalnymi prawami rzeczywistości.

Niewysoki indyjski prawnik, wyrastający z biegiem czasu na duchowego i politycznego przywódcę milionów, zawsze jasno kreśli cel każdego protestu, jaki organizuje i przedsiębierze. Kiedy u schyłku XIX stulecia rozpoczyna walkę o prawa Hindusów w Południowej Afryce, a właśnie od tych wydarzeń rozpoczyna się właściwa akcja filmu, nie tylko niezwykle celnie dobiera argumenty (Hindusi są obywatelami Imperium Brytyjskiego i jako tacy mają pełne prawo do równego traktowania w brytyjskiej kolonii, bez względu na kolor skóry), ale i kończy protest dokładnie w tym momencie, gdy osiągnięte zostaną początkowo zgłaszane postulaty. Nie próbuje, widząc przychylność światowej opinii publicznej i gotowość do ustępstw ze strony Korony, rozszerzać protestu czy dodawać doń nowych żądań. Podobnie będzie postępował w przyszłości, gdy rozpocznie głodówkę mającą trwać tak długo, aż ustaną bratobójcze walki w Indiach. Kiedy potwornie wycieńczony po długim i niezwykle surowym poście przyjmuje wiadomość o cudem przywróconym pokoju, żartuje i prosi o podanie jedzenia.

Głoszona przez niego doktryna, czy też może lepiej – droga ahimsy polega na wyrzeczeniu się przemocy i poszanowaniu drugiego człowieka. W swojej autobiografii Gandhi pisze, że jest to “najdalej posunięta granica pokory”. Człowiek, który posiadł trudną sztukę samoograniczenia, nigdy nie stanie się politycznym szarlatanem. Owszem, może wywołać rewolucję, ale nigdy nie pożre ona własnych dzieci, w przeciwieństwie do przewrotów wywoływanych przez oderwanych od rzeczywistości ślepców. Attenborough stara się zatem pokazać, że to nie nauki Gandhiego nie przystawały do brutalnej rzeczywistości, lecz ludzie stosujący siłę dostrzegają jedynie jej jedną, pełną przemocy stronę.

 

Mahatma nie jest zatem w żadnej mierze naiwnym idealistą, dokładnie wie, do jakiego zmierza celu i jakich środków należy użyć, aby osiągnąć pożądany skutek, pozostając jednocześnie w zgodzie z własnym sumieniem. Jego protest ma na celu zmianę określonego zachowania przeciwnika, nie zaś zniszczenie oponenta. Adwersarz, który nie postępuje już wobec nas niesprawiedliwie, przestaje być adwersarzem. Taka lekcja płynie z walki, jaką Gandhi stoczył w Południowej Afryce i taki jest sens jego słów, kiedy tłumaczy przywódcom Indyjskiego Kongresu Narodowego, dlaczego nie powinni wykorzystywać do własnych celów zaangażowania Brytyjczyków w Drugą Wojnę Światową.

Nie chodzi o zemstę, powiada duchowy przywódca Indii. Chodzi o to, aby Brytyjczycy zrozumieli swoje błędy i nabrali do nas szacunku – wówczas sami opuszczą nasz kraj. Wyrzeczenie się zemsty dobitnie wyrażają, padające również w filmie, słynne słowa Gandhiego o tym, że stosowanie zasady “oko za oko” sprawia, iż ślepnie cały świat.

Mohandas K. Gandhi został zamordowany w styczniu 1948 roku przez hinduistycznego fanatyka wkrótce po tym, jak Brytyjczycy ogłosili niepodległość Indii, zaś kraj rozdarły konflikty między muzułmanami a hinduistami. Scena śmierci Mahatmy pojawia się zarówno na początku, jak i na końcu filmu i jest swoistą klamrą spinającą opowieść o dążeniu do ahimsy. Sekwencję zrealizowano niezwykle uważnie, dzięki czemu udało się uniknąć tonów fałszywych lub zbyt pompatycznych.

Śmiertelnie raniony Gandhi wypowiada proste “O nie!”, ze spokojem i głębokim smutkiem, iż te kilka kul nie pozwoli mu dokończyć dzieła, któremu poświęcił życie. Kingsley staje się w tym momencie swoim bohaterem, w tym krótkim okrzyku ukazując całą swą aktorską maestrię – udało mu się pokazać człowieka, którego własna śmierć martwi jedynie dlatego, że przez nią zmuszony jest opuścić ludzi potrzebujących jego wsparcia. Strzały, jakie oddaje oszalały z nienawiści hinduista, zarzucający Gandhiemu zbytnią ugodowość wobec muzułmanów, nie przekreślają jednak zasadności działań duchowego ojca Indii. Nie są dowodem na to, że jego droga jest błędna; dowodzą jedynie, że ciemności spowijające oczy ślepców są zbyt głębokie, aby miało je rozświetlić nawet najjaśniejsze światło.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA