Fruitvale Station (dyskusja prosto z Cannes)
F: „Fruitvale Station” otwiera scena zarejestrowana za pomocą telefonu komórkowego. Policjanci katują nieuzbrojonego i nieagresywnego czarnoskórego mężczyznę. Jego przyjaciele próbują ich zatrzymać, bez skutku. Ludzie tłoczący się w metrze jedynie patrzą, jedyny ruch na jaki są w stanie się zdobyć to wyciągnięcie telefonu. Sam film opowiada o tym, jak doszło do sceny z prologu. Sundance było zachwycone. Ja nie do końca. Co sądzisz?
K: Też jestem daleki od zachwytów, choć doceniam społeczną wymowę filmu. Takie historie warto opowiadać, bo to tematyka ważna, aktualna i wyjątkowo działająca na emocje. I tu chyba pojawia się największy problem dzieła Coogler. Czuję się bowiem przez reżysera strasznie zmanipulowany; cała historia opowiadana jest „pod tezę” i konsekwentnie się jej trzyma. Po wspomnianej przez ciebie scenie – która jest zresztą autentycznym zapisem wydarzeń, które stały się osią fabuły filmu – obserwujemy bohatera przez cały dzień, czekając na nieuniknione – niczym w „Słoniu” Van Santa czy tegorocznym „Heli”. Z tym, że bohater grany przez Michaela B. Jordana jest skonstruowany tak, żeby widzowi było go bardzo żal: widzimy jego zabawy z córką, próby zerwania z kryminalną przyszłością, cieszymy się kiedy godzi się z żoną i dostaje szanse na nową pracę, ba – nawet widzimy go kiedy płacze nad potrąconym psem! Jedno z najbardziej wyświechtanych prawideł filmowych głosi, że jeśli chcesz, żeby widz polubił bohatera, pokaż go z psem. Oczywiście wierzę, że Oscar był fajnym kolesiem i nie ukrywam, że to co mu się przydarzyło napawa mnie wściekłością, ale to nie znaczy, że reżyser na każdym kroku musi robić z niego świętego…
F: To główny minus filmu, który staje się kapliczką wystawioną na cześć Oscara Granta. Jego historia jest tragiczna. Bulwersujące są kary dla policjantów, którzy uczestniczyli w całym zajściu. Jakieś śmieszne dyscyplinarki, wyroki w zawieszeniu i zwolnienie po kilkunastu miesiącach – skandaliczna sprawa. Niemniej, to wszystko nie usprawiedliwia tendencyjności filmu Cooglera. To, co oglądamy na ekranie, to po prostu słaba reżyseria. Oglądając „Fruitvale Station” czułem się tak, jakbym oglądał kino propagandowe. Wszystko jest skrajnie czarno-białe. W tym filmie nie ma żadnych szarości. Policja jest jednoznacznie zła, bohater to zagubiony chłopak, któremu wszyscy kibicują. Wspominana przez Ciebie scena z psem przepełnia czarę goryczy. Scenariuszowe pójście na łatwiznę – jakie znaczenie (w kontekście całej historii) ma incydent, w którym bohater jest świadkiem potrącenia bezpańskiego psa? To tak jakby pokazać, że w wolnych chwilach sadzi kwiatki, albo przeprowadza staruszki przez jezdnię.
K: Problem z tym filmem polega więc na tym, że jego tematyka przysłania reżyserię, bo przy tak poprowadzonej historii twórca nie musi się za bardzo starać, żeby wywołać u widza emocje. To jeden z tych samograjów w rodzaju „Służących” czy „Wielki Mike”, czyli kino porządnie zrealizowane, o istotnej tematyce, ale o wątpliwej wartości artystycznej i niewidzialnej reżyserii. Sukces takiego kina leży przede wszystkim w aktorstwie i tak jest i tym razem. Jordan jest bardzo dobry w głównej roli przytłoczonego i zaskakująco wrażliwego chłopaka, który stara się zapewnić rodzinie nowy start. Podobnie Octavia Spencer wcielająca się w matkę bohatera. Aktorka udowadnia, że Oscar za wspomniane wcześniej „Służące” nie był wypadkiem przy pracy, a ona sama świetnie sprawdza się w mocnych rolach dramatycznych. Pozostali również spisują się znakomicie, z córka bohatera na czele – filmowa T. jest znakomita, a scena w której prosi ojca żeby nie wychodził z domu (oczywiście przed „incydentem”) jest wyjątkowo poruszająca. Na tyle, żeby zapomnieć o tym, że to tylko jedna z wielu filmowych klisz, które „Fruitvale Station” powiela.
F: Nie wspomniałeś jeszcze o Chadzie Michaelu Murrayu, który pojawia się na ekranie dosłownie na chwilę, co – według mnie – wystarcza, aby aktorsko ukraść cały film. Jego rasistowski policjant jest niezwykle przekonywujący. Momentalnie wzbudza w widzu awersję do swojej osoby, wywołuje złość i poczucie bezsilności. Co do pochwał dla pozostałych aktorów – całkowicie się z Tobą zgadzam, ale jeszcze raz podkreślam, że to jedynie światełko w ciemnym tunelu, w którym pobłądził zarówno Coogler, jak i jury festiwalu Sundance. Jak dla mnie „Fruitvale Station” to nakręcony z kluczem przeciętniak, o którym za kilka lat nikt nie będzie pamiętał.
K: Nagroda główna w Sundance (plus Nagroda Publiczności) udowadnia, że czasem temat potrafi przesłonić wszystkie niedoskonałości filmu, a jego „misja” liczy się bardziej niż właściwa wartość artystyczna. Oczywiście nie ukrywam, że oglądając „Fruitvale Station” dalem się ponieść opowieści i emocjom, które ma wyzwolić; nie trudno polubić bohatera i jego bliskich, więc to co się dzieje w finale naprawdę kłuje w serce. Problem polega na tym, że emocje te znikają wraz z zakończeniem filmu, a to co pozostaje w głowie, to ten pierwszy klip nagrany z telefonu komórkowego. Takie historie potrzebują uwagi, potrzebują świadków i głosów sprzeciwu. Nie wiem tylko, czy potrzebuja ugłaskanych laurek…
https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=ZxUJwJfcQaQ