FLYBOYS – BOHATERSKA ESKADRA. Wojna światowa sprowadzona do sielanki
Przeciętny. To jedyne określenie, jakie cisnęło mi się na usta po obejrzeniu filmu Flyboys – bohaterska eskadra. Przeciętny aż do bólu i przez to mało strawny i niewart oglądania, bo co jak co, ale produkcja wojenna powinna wzbudzać emocje – szarpać nerwy, ukazywać okropieństwa tak wielkich konfliktów, jak I wojna światowa, albo pójść w drugą stronę i ukazać emocjonalną pustkę oraz wypalenie, które pozostają w ludziach na zawsze. Można jeszcze pokusić się o kino wyłącznie rozrywkowe, nastawione na efekty wizualne, potężne wybuchy, generalną rozpierduchę i wyciskacz łez na końcu. I choć Flyboys najbliżej do trzeciej opcji, to nie mogę go z czystym sumieniem podpiąć pod żadną z wyżej wymienionych kategorii, ba, nie za bardzo się łapie na określenie „kino wojenne”.
Rozrywka to licha, emocji nie stwierdzono, a co za tym idzie – jedyne szarpanie nerwów, jakie się rozgrywa, to walka z samym sobą: dokończyć oglądać, czy nie dokończyć? Mimo tego, że strona wizualna jest całkiem ładna, to nie wnosi absolutnie nic i można by równie dobrze nakręcić film o lotnikach-pasjonatach borykających się z problemami tożsamościowymi – śmiem twierdzić, że efekt mógłby być nawet ciekawszy. Film wojenny powinien po sobie coś pozostawić, powinien poruszyć, zmusić do jakiejś refleksji nad tym całym bezsensem, a nie być przyjemną zabawą w gloryfikowanie zasług własnego narodu, który, jak wiemy, połowę I wojny światowej spędził na walce o swój izolacjonizm i zachowanie neutralności. Takie właśnie miałem uczucie podczas oglądania napisów końcowych – że przyszło mi zobaczyć zabawę w wojnę, podczas kręcenia której pewnie wszyscy się dobrze bawili, ale nie pomyśleli, że ktoś poza Stanami to obejrzy. Po kilkunastu godzinach od seansu weryfikuję opinię: ten film jest najzwyczajniej w świecie słaby.
Podobne wpisy
Przez bite dwie godziny reżyser Tony Bill uprawia dosyć kuriozalną agitkę – pokazuje swoich przystojnych amerykańskich chłopców wziętych jak z obrazka i zestawia ich jakże wspaniałe bohaterstwo z Francuzami i Niemcami, którzy wyglądają, jakby na tej wojnie znaleźli się przez czysty przypadek i razem z ładnymi plenerkami wydają się służyć za tło naszej „bohaterskiej eskadrze”. A żeby jeszcze udowodnić swoją ignorancję, scenarzyści włożyli w usta bohaterów m.in. takie kwiatki: „To piękny kraj. Teraz rozumiem dlaczego Francuzi tak o niego walczą.” A gdzie by tam ktoś wpadł na pomysł, że może nie chcieli się uczyć niemieckiego albo coś… Szczerze się przyznaję, że nie mam pojęcia jaki był cel nakręcenia tego filmu. I żadne objaśnienia, że jest to oparte na faktach, że ci panowie naprawdę walczyli i ginęli podczas I wojny światowej, wreszcie że sama Eskadra Lafayette istniała i okryła się sławą, tego nie zmienią. Bo co z tego, że twórcy podpierają się historią jak mogą, gdy ukazane na napisach końcowych zdjęcie lotników, którzy służyli za pierwowzór, różni się diametralnie od tego, co jest przedstawione w filmie, a na portalu filmowym IMDb można znaleźć dziesiątki błędów, anachronizmów i ogólnych wpadek historycznych, których się dopuścili. Za taki hołd to ja dziękuję…
Już od pierwszych minut seansu wiedziałem, że to będzie lipa. Czułem podskórnie (tzw. męska intuicja!), że stracę dwie godziny życia na obraz miałki, płytki i wtórny. I wszystko to dostałem z nawiązką. Flyboys grzeszy niechlujstwem już na etapie scenariusza, który był chyba pisany na kolanie podczas burzy na środku oceanu. Początkowe zawiązanie akcji zostało jakby całkowicie pominięte: nie wiadomo skąd nasi wspaniali chłopcy wiedzą jak latać samolotami, kiedy kilkukrotnie podkreślane jest, że to „dosyć nowy wynalazek”, a informacje o samej Eskadrze Lafayette są, używając eufemizmu, szczątkowe. A przecież to oparte na faktach. Charakterystyka postaci jest płytka niczym kałuża na jezdni: brak jakiegokolwiek pogłębienia psychologicznego jest rekompensowany potokiem wielkich słów i nawet jeśli następuje dramatyczna scena, w której jeden z lotników łamie się pod presją, to zostaje sprowadzona do „każdemu się zdarza, chłopie” i pozostawiona przez kolejną godzinę poza narracją, chyba w założeniu szarpania nerwów widza. A już główny bohater odtwarzany (nie śmiem napisać „zagrany”) przez Jamesa Franco (absolutna czołówka drewien aktorskich) to zlepek każdej wymyślonej hollywoodzkiej kliszy wojennej: od bzdurnego zawadiactwa i cwaniakowania, po honor i naiwny idealizm. Wywołuje bardziej litość niż uznanie, nie pisząc już o jakichkolwiek emocjach. Z powodu tego wszystkiego najciekawszą postacią (i jedyną wartą uwagi) staje się drugoplanowy Cassidy, którego pominięto w obdarowywaniu wspaniałymi charakterystykami, przez co zyskał na realności. Szablonowy wręcz przykład nieugiętego twardziela z bliżej nieznaną przeszłością, cynika, który podąża własną ścieżką bez żadnych egzystencjalnych dywagacji. Dzięki najprostszej możliwej budowie ta postać wybija się znacznie ponad resztę.
Podobne wpisy
Flyboys – bohaterska eskadra nie jest obrazem wartym obejrzenia, nawet biorąc pod uwagę fakt bycia pierwszą produkcją wykorzystującą system motion capture do odwzorowywania ruchu i wyglądu samolotów. Brak w tym filmie emocji (no może poza sekwencją nalotu na niemieckiego Zeppelina, która rzeczywiście może poruszyć – nota bene w sekwencji tej główną rolę odgrywa wspomniany wcześniej Cassidy). Brakuje jakiegoś szerszego pomysłu na schematyczną fabułę (a znalazło się oczywiście miejsce na relację mistrz-uczeń, wielką romantyczną miłość itd.), a całość śmierdzi ignorancją. Wszyscy, dosłownie wszyscy – nawet wrogowie naszych wspaniałych chłopców – są ładni i uśmiechnięci, niemieccy piloci honorowi ponad życie, francuski dowódca liberalny jak się da, a czarny charakter cholernie bezpłciowy, co by nie ukraść przedstawienia wspaniałym amerykańskim ogierom, którzy w pojedynkę wygrywają wojny i przywracają wolność uciśnionym. Oprócz tego nieustannie denerwowało mnie maksymalnie sielankowe tło – nawet jeśli nastąpiła jakaś tragedia, to reżyser robił wszystko, by jak najszybciej przywrócić pozytywny nastrój. Nawet nie wspominam już takich oczywistych aspektów hollywoodzkiej wizji wojny jak uprzedzenie do czarnoskórych, przełamywane przez cały film, by na końcu „dobro” mogło tryumfować. No po prostu poprawność polityczna na najwyższym światowym poziomie, wszystko musi mieć choćby cień pozytywu, inaczej jest „be”. I nawet sama śmierć jest albo pokazywana na jakimś dalekim planie, albo w całkowitej glorii chwały, byle tylko nie zachwiać dobrego humoru widza, a może nawet spróbować go wzruszyć. Tylko że to wszystko to jedna wielka bzdura, to nie wojna, lecz bezsensowna zabawa w nią, a najlepszym przykładem na to niech będzie ukazanie wzoru honorowego postępowania wg jednego z bohaterów, który bez mrugnięcia okiem strzela w głowę nieuzbrojonemu niemieckiemu pilotowi, kilkanaście minut wcześniej dywagując nad istotą honoru. Wojna światowa sprowadzona została do sielanki na francuskiej prowincji (gdyby nie pokazanie frontu, nigdy bym się nie domyślił, że mają do niego tak blisko) przeplecionej kilkoma akcjami mającymi mało wspólnego z rzeczywistością, a wszystko to włożone w marny, schematyczny scenariusz i sprzedane jako kino wojenne. Nie mniej, nie więcej.
Tekst z archiwum film.org.pl (26.04.2007).