search
REKLAMA
Recenzje

FIGHTER. Możesz walczyć, ale po co?

Jakub Koisz

21 lipca 2019

REKLAMA

Oj, cóż to za sezon – niczym grzyby po deszczu wyrastają u nas filmy pięściarskie, jakby chciały nadrobić całe lata, kiedy temat ten (w kraju sporych sukcesów sportowych w tej dziedzinie) był pomijany. Jednocześnie jednak nie do końca jest prawdą to, że nagle reżyserzy rzucili się na projekty filmowe opowiadające o MMA czy boksie, bo przecież Fighter i Underdog są całkiem młodymi “psiaczkami” ze wspólnym rodowodem. Zresztą nawet kiedy dyskusja o jakości debiutu filmowego Konrada Maximiliana przycichnie, zostaną jeszcze ciekawe wątki producenckie. Jak się okazuje – to nie jest kraj dla ludzi, którzy chcą robić gatunkowe filmy, bo ciągle mają pod górkę…

Fighter jest bowiem permutacją elementów Klatki, filmu, który Maximilian chciał nakręcić z udziałem Piotra Stramowskiego, Eryka Lubosa i Kasi Warnke. Po drodze, gdy już ekipa była na planie, z projektu wycofało się KSW, czyli federacja mieszanych sztuk walki. Maciej Kawulski, jej głowa, nakręcił więc swój film – styczniowego Underdoga: bez Stramowskiego i ogolonej do roli ekranowej wojowniczki Warnke, ale za to z Lubosem, Jarosławem Boberkiem w roli drobnego mafioza i kilkoma podobnymi zabiegami fabularnymi. Smutna to w sumie historia – reżyserowi Fightera pozostał zatem segment, w którym postać grana przez Stramowskiego wyjeżdża w góry, aby poskładać się na nowo, a sam reżyser miał dokładnie taką samą misję: poskładać film, uchronić go przed niebytem. Co z tym materiałem zrobić? Wyrzucić do kosza? Twórcy zdecydowali jednak, że doprowadzą projekt do końca, nawet kosztem wielu wyrzeczeń.

Mamy więc historię Tomka Janickiego, który przez nieuwagę traci możliwość stoczenia walki MMA z Markiem „Pretty Boyem” Chmielnickim. Między chłopami płynie rzeka napsutej przez branżę krwi, stoi odebrana dawnemu koledze kobieta i chęć samczego sprawdzenia się w ostatecznej walce. Janicki, aby „wrócić do podstaw”, musi odbębnić pobyt w rodzinnych stronach, pogodzić się z bratem trenerem, zakochać się w skrupulatnej pani doktor i poskładać się na nowo. Znamy te motywy, oba wyświechtane, ale w praktyce całkiem nośne. Zawsze się gdzieś wraca, zarówno geograficznie, na chwilę, jak i mentalnie. Gdy pada propozycja nowej walki, tym razem na zasadach Pretty Boya, czyli nie w klatce, ale na bokserskim ringu, Tomek Janicki zaczyna się wahać. W podjęciu decyzji pomagają mu lokalni gangsterzy – w bardzo niepotrzebnym temu filmowi wątku.

I o ile czystsze byłoby to kino, gdyby scenariusz skupiał się wyłącznie na powrocie w rodzinne strony, leczeniu postsportowej traumy, zakochiwaniu się w tym, co najprostsze, na nowo, uważniej… W filmie Maximiliana jest bowiem sporo dobra, które wynika z miłości do takich opowieści. Niestety polskie kino, jakby wstydząc się swojej gatunkowości, musi tego typu sportowy samograj wzbogacić o dodatkową motywację. Mafia nie była potrzebna Underdogowi, nie jest też potrzebna Fighterowi, to jakiś dziwny element lokalny, w który teoretycznie możemy uwierzyć, ale w praktyce wypada niewiarygodnie. W jednej ze scen okazuje się bowiem, że deal związany z przekazywaniem sobie narkotyków (na oko jakieś dwa kilo białego prochu) zawierany jest między licealistą a zakapiorami i następuje to gdzieś w pobliżu karczowanego przez drwali lasu. Problemem jest tutaj skala – okazuje się, że o pas WBC można walczyć ot tak, z zawodnikiem z innej dyscypliny, który nie ma wypracowanej tabeli w boksie, a bardzo podejrzani i komiksowo wręcz źli panowie skrywają się w małym, drwalskim miasteczku w górach. I gdzieś między tym wszystkim biega zaangażowany Piotr Stramowski, jeden z lepszych elementów tego filmu. Jest on bardzo dobrze przygotowany do tej roli fizycznie, a do tego między nim a Kasią Maciąg działa silna chemia. Aktor wypada szczególnie dobrze w zestawieniu z Mikołajem Roznerskim, który kilka razy się zagalopował w odgrywaniu nonszalancji i zadziorności, przez co trudno mu kibicować, ale jeszcze trudniej w niego uwierzyć. Za każdym razem, gdy obok niego pojawia się Stramowski, film wraca na dramatyczne tory. Na ekranie poza tym wdzięczy się całkiem wiarygodna Ola Szwed jako była dziewczyna Janickiego, a obecna Chmielnickiego. Galimatias związany z tą miłosną migracją jest również elementem kulejącym.

Mimo wszystko jest tutaj życie, choć pierwotne i zduszone rozedrganiem twórczym. Udało się bowiem zrobić proste, trzyaktowe kino sportowe, które galopuje na elementach podpatrzonych w zachodnich filmach o boksie. Szkoda tylko, że po napisach końcowych i całkiem wyciszonej kulminacji (pierwszy raz w historii kina bokserskiego kamera podąża za nieoczywistym bohaterem aż do samej szatni) pozostaje sporo pytań, jak na przykład: co nowego my, Polacy, możemy powiedzieć poprzez kino sportowe? A może już czas odkleić się od najlepszego, ale rzucającego spory cień starszego brata zza oceanu, czyli Rocky’ego Balboa? Fighter na to pierwsze pytanie nie odpowiada w ogóle, a na drugie daje odpowiedź twierdzącą.

REKLAMA