search
REKLAMA
Nowości kinowe

FANTASTYCZNE ZWIERZĘTA: ZBRODNIE GRINDELWALDA

Kornelia Farynowska

17 listopada 2018

REKLAMA

Kiedy w 2011 roku w kinach ukazała się ostatnia część sagi o Harrym Potterze, nikt chyba nie wierzył, że na tym J. K. Rowling zakończy swoją przygodę z uniwersum. Nikt nie był zdziwiony, gdy dwa lata później ogłoszono, że powstaną Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć – może tylko samym pomysłem adaptowania bestiariusza, którego mocną stroną raczej nie bywa fabuła. A kiedy parę dni po premierze filmu Rowling zapowiedziała, że to dopiero pierwsza z pięciu części, fani podzielili się na entuzjastów (nowe filmy!) i sceptyków (pięć części bestiariusza?!).

Choć jestem fanką Harry’ego Pottera i na tego rodzaju wieści najczęściej reaguję entuzjastycznie, moje największe obawy budziło wybranie na reżysera znów Davida Yatesa. Ostatnie trzy części sagi były, przynajmniej moim skromnym zdaniem, co najwyżej średnie, i spodziewałam się, że Fantastyczne zwierzęta również nie będą powalać jakością. Na oba seanse, ten dwa lata temu i teraz, wybrałam się, wiedząc mniej więcej, czego oczekiwać. Utwierdzam się w przekonaniu, że jeśli komuś odpowiada stylistyka Yatesa, będzie się dobrze bawił na filmie, a jeśli nie, to raczej nic się nie zmieni.

Zacznijmy od tego, że liczba nawiązań do Harry’ego Pottera przewyższa liczbę magicznych zwierząt, które Hagrid nielegalnie trzymał w swojej chatce. Abstrahując od tego, że akcja parę razy przenosi się do Hogwartu i pojawiają się przedmioty z sagi, dużo jest nawiązań wizualnych. Uważny widz – tak naprawdę mam na myśli nerdów Harry’ego Pottera, do których bezwstydnie samą siebie zaliczam – wychwyci też analogie na linii Grindelwald—Voldemort. Najbezczelniej wypada w filmie lekcja Obrony przed Czarną Magią, prowadzona przez Remusa Lupina… Nie, przepraszam, Albusa Dumbledore’a. Wybaczcie – łatwo się pomylić, bo jest identyczna sala, identyczny temat, identyczna szafa, z której wychodzi bogin, identyczne ujęcia i podobna puenta z tejże lekcji. Wyłapywanie takich smaczków, jeśli ktoś to lubi oczywiście, rzeczywiście sprawia dużo frajdy.

Niestety mniej więcej tyle samo co nawiązań jest w filmie wątków, miejsc i bohaterów, co nigdy nie przekłada się na jakość. Ich czas ekranowy pozostawia wiele do życzenia – Grindelwalda, choć jego nazwisko pojawia się przecież w tytule filmu, widzimy łącznie może przez dwadzieścia minut. Dwadzieścia pięć, jeśli wliczymy prolog, w którym jest ubrany na czarno i przemieszcza się z ciemnej celi do ciemnego powozu w środku nocy. Dumbledore pojawia się właściwie epizodycznie. W dodatku bohaterowie miotają się między jednym miejscem a drugim (po co mają się ograniczać, skoro istnieje teleportacja), sceny w tych miejscach trwają średnio półtorej minuty, z czego trzydzieści sekund to efekty specjalne pod różnymi pretekstami. Skutkuje to tym, że pierwsza połowa filmu jest mocno chaotyczna i niespójna, przez co chwilami nudna, bo nie buduje żadnego napięcia. Podobnie nie buduje napięcia fakt, że bohaterowie tak co dziesięć minut rozmawiają o miłości i co należy powiedzieć, kiedy widzi się swoich ukochanych po dłuższym rozstaniu. Parę typowo harlekinowych nieporozumień między postaciami należałoby z filmu wyrzucić w pierwszej kolejności.

Drugim po chaotyczności scenariusza błędem jest, ponownie, zbytnie poleganie na efektach specjalnych. Gdy dwa lata temu recenzowałam pierwszą część, narzekałam, że trudno było się przejąć losem postaci, ponieważ walczyli z czarną chmurą efektów specjalnych. Tym razem, żeby trochę urozmaicić kolorystykę filmu, bohaterowie walczyli z niebieską chmurą. Ja wiem, że to czary, że magia nie jest prawdziwa, potrafię zrozumieć komputerowe stworki pokroju niuchacza czy nieśmiałka, zwłaszcza że wyglądają całkiem nieźle (i uroczo). Ale opadająca na miasto granatowa zasłona z satynopodobnego materiału albo każdy dym formujący się koniecznie w kształt jakiegoś zwierzęcia bądź człowieka to jednak trochę za dużo.

gellert grindelwald

Nie będzie wielkim spoilerem napisać, że w pewnym momencie filmu Gellert Grindelwald wygłasza przemowę, która budzi jednoznaczne skojarzenia. Mamy rok 1927, a jasnowłosy mężczyzna autorytarnie przemawia o czystości rasy, o lepszym i gorszym pochodzeniu, o zbliżającej się wojnie, podczas gdy nad nim pojawiają się urywki czarno-białych scen: rozpędzone czołgi, okopy, wybuchy, zmęczeni ludzie w kolejce. Jest to dość siermiężnie zrobione i od początku budzi jednoznaczne skojarzenia, lecz trudno się temu dziwić – z kart w czekoladowych żabach fani książek wiedzą już, że Dumbledore pokonał Grindelwalda w 1945 roku, co raczej nie jest zbiegiem okoliczności. Równocześnie w opozycji do Grindelwalda pojawia się bynajmniej nie Dumbledore (jeszcze, mam nadzieję), lecz Newt Scamander. Tam, gdzie Grindelwald sięga po rozwiązania siłowe i różnego rodzaju metody narzucania innym swojej woli, Newt korzysta ze swojej wiedzy, empatii i zrozumienia (nie tylko wobec magicznych stworzeń). I jedno, i drugie to dość charakterystyczny dla Rowling zabieg, sygnał, że Fantastyczne zwierzęta wciąż noszą cechy jej pisarstwa.

Mimo tych wszystkich braków, niedociągnięć i chwilami wręcz idiotyzmów drugą część nowej serii ogląda się zdecydowanie lepiej niż pierwszą. Eddie Redmayne zagrał Eddiego Redmayne’a, a Johnny Depp, mimo obaw wielu fanów, był naprawdę niezły, choć stonowany, i czuć, że później będzie miał większe pole do popisu. Bo abstrahując od tego, iż wiemy, że będą następne filmy, dwójka kończy się w sposób, który nie pozostawia wątpliwości, że to dopiero zajawka, wstęp do kolejnej części. I chociaż nowa seria nigdy nie dorówna trzem pierwszym filmom o Harrym Potterze, trochę wbrew sobie zaczynam się już niecierpliwić. Accio 2019!

REKLAMA