search
REKLAMA
Archiwum

FANTASTYCZNA CZWÓRKA (2005). Za dużo popisów

Michał Jakubowski

31 stycznia 2019

REKLAMA

Szał na kręcenie filmów na podstawie komiksów trwa. Fantastyczna Czwórka została w ten znamienny dla początków XXI wieku filmowy trend wpisana niestety na siłę, rażąc wyjątkowo mizernym potraktowaniem tematu, stając się z miejsca kinowym przebojem bez choćby grama jakichkolwiek walorów artystycznych, bez emocji, bez pazura, tworem całkowicie niepotrzebnym, zwyczajnym wysokobudżetowym nabijaczem kasy.

Był więc już Spider-Man, był Hulk, byli też X-Men oraz spora jeszcze grupka innych superbohaterów, przyszedł wobec tego czas, aby, korzystając z koniunktury na tego typu projekty, ponownie zajrzeć na półkę z komiksami w celu stworzenia filmu, który będzie zarabiającym miliony dolarów hitem. Co o jego szeroko pojętym poziomie przyjdzie rzec krytykom, to już nieważne. Tak najprawdopodobniej myśleli producenci, takie też ta najnowsza komiksowa produkcja sprawia wrażenie.

Parę zdań dla osób niezbyt obeznanych z komiksem lub niezaznajomionych z fabułą filmu. Tytułowa czwórka to grupa w różnoraki sposób powiązanych ze sobą osób, która na potrzeby badań naukowych udaje się w kosmos, gdzie zaskoczona przez tajemniczą burzę ulega napromieniowaniu. Po powrocie na Ziemię członkowie wyprawy odkrywają, że w wyniku zdarzeń w kosmosie struktura ich DNA uległa zmianie oraz, co istotniejsze, że posiedli określone supermoce, każdy z nich inną. I tak dowódca ekspedycji, zapalony naukowiec dr Reed Richards, który wkrótce zacznie się mienić tytułem Mr Fantastic, potrafi rozciągać swoje ciało jak gumę.

Jego była dziewczyna Susan Storm (lub, jeśli kto woli, Invisible Girl), zyskuje zdolność emitowania pola siłowego oraz, zgodnie z przydomkiem, stawania się niewidzialną. Brat Sue, Johnny, jako Human Torch bez najmniejszego problemu i uszczerbku na zdrowiu potrafi stawać w ogniu i kontrolować płomienie. Z kolei przyjaciel i współpracownik dr Reeda, Ben Grimm, przeistacza się w olbrzymiego, niezwykle potężnego, przypominającego skałę, pomarańczowego stwora zwanego Thing. Cała ta czwórka bardzo szybko zostaje obwołana fantastyczną i wspólnie stawia czoła złu. Ich podstawowym wrogiem będzie bezwzględny miliarder Victor Von Doom, który także brał udział w wyprawie, a przez napromieniowanie zyskał nadludzką siłę oraz zdolność władania energią elektryczną.

Fabuła brzmi może niespecjalnie zachęcająco, no ale tak przecież jest właściwie zawsze jeśli chodzi o opowieści o superherosach. Ogólna konstrukcja jest tu w zasadzie niezmienna, a poszczególne historie bardzo do siebie podobne. Mamy zwykłych ludzi, którzy przemieniają się w nadludzi, mamy proces ujarzmiania ich nowych specyficznych zdolności, dostosowywania się do nadzwyczajnych osobowości, mamy głównego antagonistę, efektowny z nim pojedynek i finałowe zwycięstwo. Prosty wzór, który w zależności od talentu scenarzysty i reżysera da odpowiedni wynik. Niestety w opisywanym przypadku zarówno scenarzyści Michael France oraz Mark Frost, którzy w swoim dorobku posiadają scenariusze m.in. do Cliffhangera, Goldeneye, Twin Peaks, a także Hulka i Punishera, jak i Tim Story, reżyser “Barbershop” czy amerykańskiego remake’u “Taxi”, stworzyli dzieło zwyczajnie kiepskie, które bez mrugnięcia okiem możemy dodać do dość sporego zbioru filmów komiksowych gorszego rodzaju.

Spośród licznych wad filmu bodaj najgorsze jest w Fantastycznej Czwórce zarysowanie bohaterów. To, że określenie ‘komiksowy bohater’ wcale nie musi być dla filmu czynnikiem usprawiedliwiającym nieskomplikowane rysy danej postaci, a z oklepanych schematów i nieco przyciasnej konwencji można wycisnąć dużo więcej, pokazał ostatnio chociażby Christopher Nolan w swoim Batmanie – Początek. Twórcy Fantastic Four nie dość, że w najmniejszym stopniu nie wykazali przejawów ambicji, chęci stworzenia czegoś oryginalniejszego, wyróżniającego się, wybijającego z szarej masy efekciarskich tworów, o których za parę lat nikt nie będzie pamiętał, to jeszcze wykreowali widowisko o konstrukcji wręcz trywialnej, z uproszczonymi do bólu postaciami. Każdy z bohaterów stanowi ucieleśnienie dwóch, góra trzech cech (rozsądny, oddany nauce Reed, popędliwo-showmański Johnny, lojalny i prostoduszny Ben, przeżywająca miłosne rozterki Sue, maniakalny Doom), jeśli zaś chodzi o warstwę psychologiczną filmu to raczej bez przesady można powiedzieć, że większość dzieł Disneya stoi pod tym względem na bardziej zaawansowanym poziomie.

Twór Tima Story ma oczywiście i swoje plusy. Od strony wizualnej film prezentuje się całkiem nieźle, jest parę efektownych scen akcji (na wyróżnienie zasługuje przede wszystkim zrobiona z rozmachem sekwencja na moście), kilka humorystycznych momentów i zabawnych dialogów. Oprócz tego w Fantastycznej Czwórce nie ma jednak dosłownie nic wartego zobaczenia, no chyba że do zalet dodalibyśmy jeszcze wyraźnie eksponowane walory ponętnej Jessiki Alby, chociaż ten element w zasadzie zawiera się we wspomnianej już wizualności produkcji. Nie ma co liczyć nawet na zwykłą popcornową rozrywkę – za dużo efekciarskości i komputerowych popisów, za mało rzetelnej reżyserskiej ręki. Jeśli ktoś mocno pragnie wybrać się do kina na opowieść o komiksowych superbohaterach zapewniam, że zdecydowanie lepszym rozwiązaniem będzie ponowny seans z Człowiekiem Nietoperzem.

Tekst z archiwum film.org.pl

REKLAMA