search
REKLAMA
Anime

ERASED. MIASTO, Z KTÓREGO ZNIKNĄŁEM. Efekt motyla po japońsku

Jarosław Kowal

4 sierpnia 2017

REKLAMA

Boku dake ga Inai Machi – to oryginalny tytuł tego anime, ale jako że w kwietniu Studio JG opublikowało w Polsce pierwszy tom mangi jako Erased. Miasto, z którego zniknąłem, pozwolę sobie korzystać z tej nazwy także w przypadku serialu. Serialu, który pochłania tak intensywnie, że trudno sobie odmówić obejrzenia wszystkich dwunastu odcinków za jednym razem.

Satoru Fujinuma to typowy domorosły, pewny siebie detektyw, jakich w anime mamy na pęczki (chociażby L z Death Note). Tym, co go wyróżnia, jest możliwość cofania czasu, a raczej bycie ofiarą czasu, który sporadycznie – niezależnie od jego woli – cofa się, dając szansę na ocalenie czyjegoś życie. Satoru zazwyczaj ma na to kilka minut, ale kiedy tajemniczy zabójca w czarnych, skórzanych rękawiczkach żywcem wyjęty z filmów giallo pozbawia życia bliską mu osobę, “przywrócenie” przenosi go o niemal dwadzieścia lat wstecz. Macie już jakieś skojarzenia?

Gra Life is Strange to pierwsze, co przychodzi do głowy podczas oglądania Erased. Tam również bohaterka mogła cofać czas, aczkolwiek miała nad tym pełną kontrolę i także tam akcja rozwijała się niespiesznie, nie marnując ani jednej minuty. W przypadku anime szanowanie czasu widza nie jest zjawiskiem częstym, zwłaszcza jeżeli chodzi o pozycje z półki shōnen, czyli serii przeznaczonych dla młodych chłopców. Weźmy najpopularniejszy przykład w Polsce, czyli Dragon Ball – pojedynek Goku z Freezerem rozciągał się na ponad dwadzieścia odcinków, ale gdyby pozbawić go retrospekcji, wpatrywania się w nieruchome postacie trawione natłokiem myśli i dyskusje ich zaniepokojonych towarzyszy, całość można by zmieścić w czterech, pięciu odcinkach. Twórcy Erased zdają sobie jednak doskonale sprawę z tego, co jest ich najpotężniejszą bronią – idealnie dobrane, powolne tempo, dzięki któremu każde słowo może wybrzmieć, a każdemu działaniu towarzyszą wymowne gesty. Zupełnie jak w trzecim sezonie Twin Peaks.

Inne oczywiste skojarzenie to Efekt motyla. Satoru przenosi się w czasie, zmienia coś, co w zamyśle ma poprawić opuszczoną przez niego teraźniejszość, ale ostatecznie przynosi efekt, który trudno jednoznacznie uznać za lepszy lub gorszy. Jeżeli natomiast odłożymy na bok wątek podróży w czasie, momentami można się poczuć niczym wewnątrz fabuły Trzynastu powodów. Tu także jedną z bohaterek jest ofiara przemocy, wyobcowana dziewczyna, która nie może liczyć na pomoc nauczycieli, mimo że problem jest im znany. Wszystkie te skojarzenia są jednak tylko dodatkami do wyjątkowej historii zrealizowanej w przepiękny sposób (jeżeli nie liczyć kilku niepotrzebnych efektów cyfrowych), choć naznaczonej pewnymi fabularnymi niedociągnięciami.

Historia pochłania bez reszty, trudno się od niej uwolnić, ale nie jest aż tak zawiła i tajemnicza, jak można byłoby się spodziewać po kilku początkowych odcinkach. Łatwo można się domyślić, kto stoi za porwaniami i morderstwami w imię zasady “winnym jest ten, kto wzbudza największą sympatię i zaufanie”. Kiedy ktoś jest do bólu dobry i ma krystalicznie czystą opinię, to albo jest winien, albo oglądacie Teletubisie. Ta zasada sprawdza się przynajmniej od czasów pierwszego sezonu Scooby-Doo i niestety Erased nie jest od niej wolne.

Kolejny mankament to osobowość głównego bohatera i podejmowane przez niego decyzje. Do bólu przypomina dwóch bliźniaczych bohaterów wspomnianego Death Note (oczywiście mam na myśli pewnych siebie i swojego geniuszu L oraz Lighta, na temat tego, co dzieje się po dwudziestym piątym odcinku większość fanów anime zgodnie postanowiła milczeć), ale bywa kompletnie odrealniony. Nie sądzę, żebym był mnemonikiem, ale do dzisiaj pamiętam, z kim siedziałem w ławce w podstawówce, pamiętam moich sąsiadów sprzed lat i wiele innych szczegółów z czasów, gdy sam miałem dziesięć lat, a jestem dzisiaj nieznacznie starszy od Satoru Fujinumy. Dlaczego on nie pamięta niemal niczego? Wydaje się to mało wiarygodne, ale jeszcze bardziej absurdalny jest wątek jego ucieczki przed prawem. Gdyby samo odkrycie zwłok było równoznaczne z uczynieniem z kogoś głównego podejrzanego, więzienia wypełnialiby niewinni pechowcy. Te dwa elementy nieznacznie przeszkadzają, umniejszają autentyczność fabuły, ale nie na tyle, by zniechęcać do zobaczenia finału, który jest wprawdzie nieco patetyczny, ale potrafi zaskoczyć.

Boku dake ga Inai Machi ma kilka słabości, ale to niewątpliwie jedno z najlepszych anime ostatnich lat. Nie ma tu przerysowanych postaci, nie ma elementów, które z miejsca odrzucilibyśmy jako skrajnie nierealne, a dzięki temu serial aż prosi się o aktorską adaptację, za którą powinien stanąć albo doskonale rozumiejący dziwaczność wszechświata David Lynch, albo doskonale rozumiejący dziwaczność młodego człowieka Gregg Araki. To zdecydowanie jedno z tych anime, które mogą zafascynować osoby zupełnie nie zainteresowane “chińskimi bajkami”.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA