Ekspres – bohater futbolu
Lata pięćdziesiąte XX wieku były bardzo trudnym okresem dla ludności murzyńskiej mieszkającej w USA. To właśnie na lata 50. i 60. przypada działalność Martina Luthera Kinga, „walczącego” o równouprawnienie Afroamerykanów. To właśnie w tych latach było najwięcej aktów niesprawiedliwości, upokorzeń, prześladowań, a także przemocy wobec teoretycznie wolnej ludności kolorowej. To właśnie w tych latach przyszło dorastać i rozwijać się bohaterowi filmu „Ekspres – bohater futbolu” – czarnoskóremu Ernestowi „Ernie’mu” Davis’owi, uznawanemu za jeden z największych talentów w historii futbolu amerykańskiego.
Davis (Rob Brown) za wzór do naśladowania przyjmuje postać Jackie’ego Robinsona, pierwszego Afroamerykanina, który został profesjonalnym baseballistą. I choć jest wszechstronnie uzdolniony (odnosi sukcesy w baseballu, czy koszykówce), to najbardziej pociąga go jednak futbol amerykański. Po kilku latach gry na amatorskim szczeblu talent Davis’a dostrzega Ben Schwartzwalder (Dennis Quaid). Przekonuje chłopaka do gry w barwach drużyny akademickiej Uniwersytetu Syracuse w stanie Nowy Jork, gdzie jest trenerem. Tymczasem ruch na rzecz przestrzegania praw obywatelskich w USA nabiera rozpędu. Chociaż na boisku Ernie demonstruje nieprzeciętne zdolności, staje się ofiarą rasizmu i uprzedzeń w kampusie, mieście, podczas meczów, a nawet we własnej drużynie. Pomimo tego przyczynia się do jej kolejnych zwycięstw i walczy o uznanie i należyty szacunek.
Każdy wie, że futbol amerykański (to nie rugby!) to chluba narodowa Amerykanów. Dla przeciętnego Europejczyka sport raczej niezrozumiały (a Kowalski pyta: dlaczego nazywa się to futbol, skoro nogą kopie się tam piłkę raz na ruski rok?). Jednak hermetyczna tematyka nie przeszkodziła filmowym produkcjom poświęconym futbolowi amerykańskiemu święcić triumfów również poza granicami Stanów. Wystarczy wspomnieć „Męską grę” Oliviera Stone’a z 1999 roku z Alem Pacino, Cameron Diaz, Jamie’m Foxx’em i wspomnianym już Dennisem Quaidem, czy chociażby „Tytanów” Boaza Yakina z 2000 roku.
Jak to zazwyczaj bywa w filmach traktujących o sporcie fabuła wygląda bardzo schematycznie i sztampowo. Scenariusz jest do bólu przewidywalny i oklepany jak gdański stoczniowiec po ścieżce zdrowia. Młody outsider pomimo ubóstwa, braku perspektyw i serii upokorzeń, odkrywa swoje nietuzinkowe umiejętności. Można powiedzieć: kolejny film z serii od pucybuta do milionera, których powstało już setki. Kolejny przykład tak często spotykanego w twórczości Hollywood amerykańskiego snu. Prawda jest jednak taka, że pomimo ogromnej liczby filmów o sporcie, które w mniejszym lub większym stopniu są do siebie podobne, każdy z tych obrazów przedstawia historię opartą na autentycznych wydarzeniach i postaciach. I właśnie to jest ich ogromną zaletą. Sam scenariusz i tematyka tego typu filmów nie gra aż tak dużej roli. Kluczem filmu bowiem nie jest futbol jako taki (czy inna dyscyplina jeśli weźmiemy pod uwagę inne historie), a historia zmierzająca w ton hołdu. Ernie Davis stał się przecież dla wielu symbolem docenienia afroamerykańskiej części społeczeństwa Stanów Zjednoczonych. Historia ta ma poruszyć serca. Ma sprawić, że utożsamimy się z głównym bohaterem, tak bardzo, że ten polski Kowalski wzruszony i zmęczony już oglądaniem kolejnych meczów polskiej reprezentacji w Eliminacjach, w łez potoku pobiegnie swój najdłuższy jard do komputera i sprawdzi zasady gry trójcy świętej amerykańskiego sportu – futbolu, baseballu i koszykówki (chyba, że tę ostatnią dyscyplinę już zna, więc zawsze pozostaje jeszcze lacrosse).
Reżyserowi Gary’emu Flederowi, znanemu z realizacji m.in. „Rzeczy, które robisz w Denver będąc martwym”, „Kolekcjonera”, czy „Ławy przysięgłych”, udało się tchnąć trochę świeżości w skostniałe ramy filmu sportowego, którego w amerykańskim kinie jest przecież tak wiele. Po części było to możliwe dzięki Dennisowi Quaidowi. Jego poważny, przeszywający, niemal złowrogi wzrok postawiłby do pionu cały tłum rozjuszonych nastolatek na koncercie One Direction. Zdaje się, że aktor wszystkie role ze swojego dorobku (a więc detektywów, prezydentów, zawodników i trenerów) złączył w jedną solidną kreację. Stworzył postać z krwi i kości, czyniąc swoją EKSPRES-ję niemal charakterystyczną. Fleder rolę Ernie’ego Davisa powierzył Robowi Brown’owi, który radzi sobie nieźle, choć nie pokazuje niczego nowego. Przyzwyczaił nas do grania utalentowanych młodzieńców. Mieliśmy okazję zobaczyć go przecież w “Wytańczyć marzenia”, „Trenerze”, czy przede wszystkim w “Szukając siebie” Gusa van Santa, gdzie za rolę Jamala Wallace’a otrzymał nominację do Czarnej Szpuli (nagroda filmowa przyznawana Afroamerykanom).
Roger Ebert – legendarny już recenzent filmowy – na łamach „Chicago Sun-Times” napisał, że „Ekspres – bohater futbolu” jest „angażujący i inspirujący jak przystało na dobry film sportowy”. I produkcja Fledera taka właśnie jest. Nie walczy o przypinkę wielkiego arcydzieła. To swoista laurka w stronę wielkiego sportowca. To poniekąd historia i przekrój lat 50./60. To również opowieść o poszukiwaniu własnego miejsca w nie zawsze przyjaznym otoczeniu. I choć osiągnięcia Ernie’go były niepodważalne i niezwykłe, to właśnie przez środowisko, w którym (i zarazem z którym) przyszło mu walczyć, sprawiło, że jego historia stała się godna nakręcenia.
„Ekspres” zatem nie jest niczym nowym. Nie zmieni naszego polskiego życia. Jest to jednak solidny film, który dzięki Ernie’mu daje jasny przekaz: „Albo walczysz, albo się poddajesz”.