ECHO. Cień dawnego Fiska, średnia Marvela [RECENZJA]
Najnowszy serial MCU Echo na papierze zapowiadał się jako powiew czegoś nowego, świeżego. W końcu, po kilku problemach produkcyjnych, dostaliśmy mocno wyczekiwany przeze mnie materiał w ramach Marvel Spotlight, czyli nowej gałęzi produkcji, które nie będą wymagały gruntownej znajomości multiwersum, otworzą bardziej przyziemne, skupione na bohaterach i ich zmaganiach opowieści. Cóż, dostałem produkt połowiczny, bo o ile ten pierwszy aspekt wydaje się być realizowany, tak już ze skupieniem, głębszym wejściem w psychikę Mayi, innych postaci już mamy problem. Niestety, twórcy ponownie wykazali się też brakiem tonalnej konsekwencji przy wplataniu elementów superhero. Ogląda się to momentami przyjemnie, jednak bez większego zaciekawienia i zaangażowania.
Serial rozpoczyna się w momencie, gdy kończy się Hawkeye, mamy też retrospekcje z przeszłości głównej bohaterki. Dowiadujemy się więcej na temat tego, w jaki sposób straciła nogę, matkę, ojca, jaka była jej relacja z Kingpinem. Później wraz z Mayą wędrujemy na prowincję, w jej rodzinne strony. Rzeczywiście, wprowadzenie i ekspozycja zwiastują nam to, czego wielu widzów oczekiwało – oddech od ciężaru multiwersum, kosmicznych stawek i potężnych herosów. Wracamy na ulicę, do gangsterskiego świata, którego fragmenty widzieliśmy w serialu Hawkeye. W Echo początkowo nacisk jest położony na inne aspekty, niż do tego byliśmy przyzwyczajeni – mamy historię rodzinną, wątek kulturowy plemienia Czoktawów, problematykę zemsty, poszukiwania własnej tożsamości, nietypowe, toksycznej relacji ojciec–córka Kingpina i Mayi.
I w tym momencie, kiedy już wydaje się, że jest dobrze, serial zaczyna stosować fabularne skróty, dodawać lakoniczne, a nawet zbędne wątki, gubić rytm. Co gorsza, nie ma tu ciekawej, angażującej historii, jedyne wątki, które są intrygujące, dotyczą tego, w czym najlepszy jest Wilson Fisk – mieszaniu w głowie głównej bohaterce. Nie ma jednak wątpliwości, w jakim kierunku ta historia podąży, więc w finale, zresztą strasznie pospiesznym, jakiegokolwiek zaskoczenia brak. Dodatkowo sam Kingpin jest tu tylko bladym powidokiem tego, kim ta postać była w Daredevilu Netflixa (sam Diabeł z Hells Kitchen pojawia się tutaj na mrugnięcie okiem). Tamtejsze sceny, w których wchodziliśmy pod skórę mrożącego krew w żyłach gangstera z Nowego Jorku, polegały na powolnej intensywności, dyskretnych, intymnych ujęciach, takich jak ubieranie marynarki, przyglądanie się obrazom, które stały w niesamowitym kontraście z jego niekontrolowanymi wybuchami agresji i zwierzęcej furii. Był tam czas na ekspozycję, zabawę kadrem, montażem. W Echo nie dostajemy nic takiego. To kolejny dowód na to, że Marvel nie umie pisać czarnych charakterów, chociaż ma ich podanych na tacy.
Zaskoczyło mnie to, że dosyć mocno irytowała mnie… główna bohaterka: Maya. Niejednokrotnie odniosłem wrażenie, że brakuje konsekwencji i pomysłu na jej poprowadzenie. Alaqua Cox jako osoba głuchoniema bardzo dobrze odgrywała swoją drugoplanową rolę w Hawkeye’u. Była w niej jakaś siła, moc i dramaturgia, których tutaj, wbrew rozwinięciu jej wątku, nie poczułem. Maya nie do końca dźwiga ciężar pierwszego planu, bo nie pomaga jej w tym przewidywalny scenariusz. Osobiście momentami denerwowała mnie jej mimika. Ta bardziej pasuje do rozkapryszonego dziecka niż do pełnoprawnej mścicielki. Aktorka broniła się natomiast w scenach walki i tych, kiedy nie musiała udawać twardzielki, której słuchają wszyscy, wykonują jej każde polecenie pomimo tego, że jej nie znają i nie widzieli 20 lat. Brakuje mi tu logiki, konsekwencji i psychologicznej głębi.
Echo cierpi jednak przede wszystkim na tym, że kompletnie nie pozwolił mi na nawiązanie relacji z bohaterami, zaangażowanie się w tę historię. Brakuje mu jakiegokolwiek elementu zaskoczenia, intrygującego formalnie rozwiązania, nie ma tu ani jednej sceny, która na dłużej ze mną zostanie. W pamięci mam tylko kilka sekwencji walk, jak ta we wrotkarni, jadący popsutym wozem kuzyn Biszkopt (przezabawny w swojej nieporadności comic relief, który zostaje haniebnie potraktowany po macoszemu przez fabułę) czy Mayę na motorze. Jeżeli chce się budować inny rodzaj opowieści, dostarczyć nową jakość, zrobić coś na poważnie, to trzeba użyć innych środków. Tutaj tego nie zrobiono. Nawet w tych chwalonych przeze mnie momentach rozmów Kingpina z Mayą miałem wrażenie, że na poziomie dialogów nie dotknęliśmy sedna, prawdziwego mięsa. Krążyliśmy wokół esencji, a jej nie wyciągnęliśmy. Pozostało ukłucie rozczarowania.
Echo ogląda się ot tak, po prostu, bezwiednie, na autopilocie. Serial ma kilka dobrych elementów, które dają frajdę – kuzyn Biscuits przejmuje pałeczkę Adamczyka, szybko zostaje jednak zapomniany, dziadkowie bywają uroczy, a Kingpin w nielicznych scenach retrospekcji jest dobry, ale później pozostaje cieniem znanej mi postaci z serialu Netflixa. Niestety, fabuła z tym niepotrzebnym, leniwym motywem fantastycznym wydaje się, jakby została wygenerowana przez AI. Całość rozczarowuje mnie zwłaszcza tym, że była promowana jako pierwsza poważna, brutalna produkcja MCU. Ja tego, szczerze mówiąc, nie widzę, ponieważ tonalnie nie dostrzegłem tu narracyjnej różnicy. Podobnie w kwestii środków. Natężenie ciosów jest utrzymane w marvelowskiej średniej. Mamy tu po prostu trochę więcej krwi. Liczba figur komicznych również jest podobna, do tego obowiązkowy, a kiepski wątek fantastyczny, nawet jeżeli jest domknięty dosyć sprawną, głębszą klamrą o dziedzictwie pokoleń, również. Nic nowego, panie Feige. No, może oprócz tego, że nie atakują nas kosmici i nie musimy drżeć o losy wszechświata i jemu równoległych.