DUSICIEL Z BOSTONU. Papierkowa robota
To zaskakujące, z jaką łatwością przychodzi Mattowi Ruskinowi dorzucanie kolejnych składowych do swojego nowego filmu. Już po paru jego minutach Loretta McLaughlin – reporterka „Boston Record American” – sprawnie awansuje z kolumny towarzyskiej do pierwszej ligi rasowego dziennikarstwa śledczego. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki redaktorka wie, jak rozmawiać z funkcjonariuszami, o co pytać i gdzie przyłożyć ucho. I choć historia dochodzenia do prawdy o seryjnym mordercy oparta jest na faktach, to sposób, w jaki reżyser zaprasza nas do tej sprawy, uruchomił we mnie pierwszą z kilku czerwonych lampek.
W rolę Loretty McLaughlin wciela się Keira Knightley. Partneruje jej Carrie Coon jako doświadczona i twardo stąpająca po ziemi Jean Cole. Panie biorą na warsztat spisanie serii reportaży o grasującym mordercy kobiet, dekorującym swoje ofiary w przerażająco kreatywny sposób. Co ciekawe cała sprawa wydaje się mieć dość letni wpływ na nasze bohaterki. Są tam, gdzie mają się pojawić. Kiedy trzeba, uderzają w maszynę do pisania lub wypalają kolejnego papierosa. Kolekcjonują materiał dowodowy. Przesłuchują świadków. Zadania te jednak pozbawione są chwil zwątpienia czy najczystszego niepokoju wynikającego z ich coraz głębszego zaangażowania się w intrygę. Bywają momenty, w których należałoby dokręcić śrubę. Na przykład Ruskin z jednej strony komentuje nieistniejące w szeregach policji równouprawnienie. Z drugiej jednak nie robi nic, by udowodnić nam, że torowanie sobie drogi przez wypełniony testosteronem posterunek wiąże się z jakąkolwiek trudnością. Kilka słownych przepychanek ze stróżami prawa, pociągnięcie za sznurki tu i tam i oto kolejny punkt na kryminalnej mapie Bostonu zostaje odhaczony.
Podobnych podchodów do tematów trudnych jest w narracji Ruskina dużo więcej. Sama Knightley – choć robi, co może, otrzymując niezwykłą uwagę ze strony operatora – wypada mało angażująco. Twórcy ewidentnie chcą wycisnąć jej kreację do maksimum, przez co Brytyjka musi co chwilę gasić pożar na kilku ekranowo nudnych frontach. Fabularne zapchajdziury, tak jak scena z matką, są niczym innym jak odwróceniem uwagi od skrzętnego gromadzenia dowodów, czyli sedna filmu. Przez to, gdy tylko zapada kurtyna, nie mamy wrażenia, że dziennikarska praca naszych bohaterek została odpowiednio wynagrodzona przez filmowców.
Powód jest jeden: reżyser operuje półśrodkami. Nie traci też czasu na zbędny komentarz o latach 60. Epoka da o sobie znać prędzej czy później w natłoku mniej lub bardziej ważnych (ale większości mniej), konwencjonalnych wątków Dusiciela z Bostonu. A te służą autorowi do pochwalenia się własną spostrzegawczością i znajomością kanonu, przez co tamują kreatywność w opowiedzeniu tej historii. W związku z tym, jeśli główna bohaterka obowiązkowo podpada policji, wchodząc z buciorami w ich kompetencje, możemy być pewni, że ci za chwilę odpłacą się jej nękaniem i sprawdzoną opryskliwością. Inny przypadek: problemy w domu, które koniecznie zostają przefiltrowane sceną układania dziecka do snu. Niestety gdzieś w tym gromadzeniu narracyjnych schematów rozmywa się niebezpieczeństwo związane z tożsamością dusiciela.
W jej poznaniu nie pomagają też pozostałe postaci, które nierzadko pełnią funkcję popychadeł lub posłańców znużenia. Często brakuje im ekranowej chemii, za której pośrednictwem zacieśniają się ekranowe relacje. Uosobieniem tego niedoboru jest przerysowany i raz karcący, a raz chwalący – aczkolwiek zawsze mile widziany – Chris Cooper. Nawet gdy oto otwiera się pole na dotknięcie warstwy psychologicznej – weźmy platformę przyjaźni Loretty i Jean, jaką jest bar i szklanka szkockiej – zmuszeni jesteśmy słuchać banałów o życiu, o których za chwilę solidarnie zapominamy my i nasi bohaterowie.
Nie można mieć za to większych zastrzeżeń do strony technicznej. Uchwycony w obiektywie Bena Kutchinsa Boston spowija aura przygnębiającej szarości. Dokładność produkcji widać w scenografii oraz kostiumach. Trzeba jednak przyznać, że zagadką w Dusicielu z Bostonu pozostaje rola muzyki autorstwa Paula Leonarda-Morgana. W pełnej napięcia oprawie kompozytor zapomina, że w filmie tego napięcia jest jak na lekarstwo. Starcza raptem na kilka scen, przez co pełne patosu wstawki przerastają obraz. Stają się niepotrzebnie dostrzegalną przeszkadzajką, zamiast dopełniającym całość budulcem.
Dusiciel z Bostonu bardzo chciałby usadowić się przy jednym stoliku z Davidem Fincherem. Do tego zaszczytu brakuje mu jednak kilku długości. Zamiast angażującego thrillera, gdzie poprzez panoramę lat 60. reżyser konstruuje wielowarstwową opowieść o reporterkach przepychających się łokciami w męskim świecie, dostajemy nieźle zrealizowaną, ale mimo wszystko gatunkową wykładankę.