DRUGA STRONA WIATRU. Orson Welles przemawia zza grobu

System studyjny stanowiący niejako podstawę sukcesu Hannaforda odszedł w zapomnienie, a nowe Hollywood dopiero się rodzi – przy czym równie dobrze może to być początek końca. Jego nowy film, którego fragmenty oglądamy na ekranie, to dziwaczna, psychodeliczna opowieść o młodości, która jest bliższa Wellesowi, niż mogłoby się nam pierwotnie wydawać.
Podobne wpisy
Nie można również zapominać o przyjaźni oraz zdradzie, która jest wszechobecna na przestrzeni całej fabuły. Podobnie jak w prawdziwym życiu, Hannaford zostaje niejako zdradzony przez swojego najlepszego przyjaciela. Welles nie mógł do końca życia przeboleć, że Peter Bogdanovich, z którym był praktycznie nierozłączny i z którym rozumiał się jak z nikim innym, sam postanowił zostać reżyserem i odniósł wielki sukces, który utorował mu drogę do współpracy między innymi z F.F. Coppolą. Geniusz kina przebywał tymczasem na wygnaniu i nie mógł zrealizować swojego największego projektu, jakim jest Druga strona wiatru. Idealnie widać to w filmie, gdzie wielokrotnie bohaterowie czynią aluzje do tej sytuacji, dodać też wypada, że w postać filmowego przyjaciela Jake’a wcielił się sam Bogdanovich.
Welles nie mógł również znieść tego, że odwrócili się od niego sami członkowie ekipy, w tym odtwórca głównej roli. Część z nich opuszczała reżysera, gdyż brak funduszy sprawiał, że musieli podjąć inną pracę zarobkową. John Huston z kolei musiał w pewnym momencie opuścić plan, by nakręcić Człowieka, który chciał być królem. To wszystko zostało zawarte w Drugiej stronie wiatru, gdzie każdy próbuje sprzedać każdego, a powody tego są najróżniejsze. To misterna sieć powiązań, która widza przyprawia o istny zawrót głowy. Dodatkowo dochodzą do tego nieustanne przeskoki w materiale filmowym zmieniające proporcje obrazu, co tylko powoduje, że całość pędzi na złamanie karku.
Ostatni film Wellesa jest niezwykle bogatą w analogie produkcją. Jest ona także wielowymiarowa oraz niezwykle trudna. Każdy kolejny seans dodaje coś nowego do poprzednich przemyśleń widza, a na zgłębienie geniuszu tego dzieła bez wątpienia potrzeba wiele czasu. To szaleńcza jazda bez trzymanki z kompozycjami niczym z filmów Eisensteina, autoplagiatem samego Wellesa, zbliżeniami oraz sztuczkami czy trickami filmowymi, które wyeksploatowane zostały do granic możliwości.
To także słowne ataki wypowiadane przez bohaterów w sposób znudzony i literacki. Sam zaś styl wizualny opowieści zbliżony jest do tego, co widzieliśmy w F jak fałszerstwo. Do tego pojawia się hipnotyczny wręcz język wieszczący zagładę mediów, znany kinomanom dzięki Urodzonym mordercom.
Zdaniem niektórych reżyser nie miał zamiaru skończyć swojego dzieła. Sześć lat zdjęć, niekończące się prace nad scenariuszem, dokrętki, nieustanne problemy finansowe itd. wskazywały, że film ten nigdy nie powstanie. Nic bardziej mylnego. Druga strona wiatru to niejako walka reżysera z samym sobą, przedstawiająca jego tragiczny wręcz związek z kulturą filmową, którą przecież pomógł stworzyć, oraz osobiste relacje łączące go z Bogdanovichem, który zdradził go w jego mniemaniu wielokrotnie. Szkoda, że przeprosili się dopiero na kilka dni przed śmiercią mistrza, który, wydawać by się mogło, pogodził się ze swoim losem „szorstkiego magika”.
Można by sądzić, że wszystko w tym filmie sobie przeczy, jednak koniec końców poszczególne elementy idealnie do siebie pasują i tworzą perfekcyjną zamkniętą całość.