DRUGA STRONA WIATRU. Orson Welles przemawia zza grobu
Zdrada, pieniądz, przyjaźń i śmierć. To główne motywy stojące za ostatnim filmem geniusza kina, jakim bez wątpienia był Orson Welles. Chociaż za życia nigdy nie udało mu się go skończyć – podobnie jak kilku innych świetnie zapowiadających się projektów – dzieło finalnie zostało zmontowane na podstawie sugestii oraz notatek samego reżysera i można je obecnie obejrzeć na platformie Netflix. Czy jest ono całkowicie zgodne z tym, co chciał pokazać twórca? Tego już nigdy się nie dowiemy. Jedno jest pewne, to arcydzieło kina, które uwodzi widza magią kolorów, świateł oraz niesamowitą historią, która wcale nie została nakręcona – jak mogłoby się wydawać – przez Wellesa, ale przez jego głównego bohatera – Jake’a Hannaforda.
Reżyser od samego początku zarzekał się, że nie jest to dzieło autobiograficzne. Nie można jednak nie zauważyć dość częstych analogii do wydarzeń z jego życia. Moje spostrzeżenia potwierdza niejako fakt, że produkcja powstawała na bieżąco jako aktualny komentarz do sytuacji, z którą musiał mierzyć się twórca. Już od samego początku filmu wszystkie fikcyjne wydarzenia zazębiają się z rzeczywistością, kreując obraz człowieka, który musi zmagać się z przeciwnościami losu do samego końca.
Warto zaznaczyć, że w tym przypadku mamy do czynienia z opowieścią szkatułkową, gdzie film został zawarty w filmie. Fabuła „dokumentu” skupia się na 70. urodzinach wspomnianego Jake’a, który próbuje ukończyć swój ostatni film, podobnie jak i sam Welles. Z tej okazji do posiadłości zaprasza na przyjęcie przyjaciół, wrogów, dziennikarzy, osoby, które chcą mu się przypodobać, i indywidua liczące na jego porażkę. W głównego bohatera wcielił się znakomity John Huston, który wygląda, jakby przeszedł przez piekło, ale nie przestaje być cyniczny oraz uroczy, kiedy trzeba.
Produkcja, którą nakręcił jubilat, a której fragmenty wyświetlane są na przestrzeni całego przyjęcia – to dzieło artystyczne aż do przesady, imitujące typowe europejskie kino tamtych lat, dość niecodzienne, niekomfortowe i pozbawione jakichkolwiek dialogów. To w głównej mierze historia tajemniczej kobiety – w tej roli wystąpiła kochanka Wellesa Oja Kodar, która uwodzi widza i wprowadza do głównego dzieła erotyzm, którego reżyser tak długo się wystrzegał w swoich filmach. Sekwencja w samochodzie skąpanym w strugach deszczu jest niczym wyjęta ze snu – w wirtuozerski wręcz sposób operuje światłem oraz kolorem.
Główna fabuła koncentruje się z kolei na wielu motywach, które w kontekście życia reżysera (Wellesa) okazują się niezwykle ważne. W pierwszej kolejności należy skupić się na głównym bohaterze, który stanowi niejako alter ego jego twórcy. Odrzucony przez stare i nowe Hollywood, próbuje wrócić na szczyt swoim, być może, najważniejszym dziełem w całym dorobku artystycznym. Niestety w międzyczasie zmaga się z problemami finansowymi, gdyż nikt nie chce go sponsorować. Orson Welles pokazuje dramat jednostki zdradzonej przez świat, który tak uwielbiał i który podobnie jak on powinien promować dobre kino i twórców. Dla starego pokolenia był on wyrzutkiem, który ostatnie lata spędził na wygnaniu w Europie. Nikt nie był zainteresowany jego projektami, gdyż nie były ukierunkowane na zarabianie pieniędzy. Obie postacie są przekonane o tym, że nowe Hollywood przyjmie ich z otwartymi ramionami jako mentorów, ale tak się niestety nie dzieje.
Czy w takim razie Huston kreuje autoportret samego reżysera? Można by powiedzieć, że i tak, i nie. Hannaford ma praktycznie tyle lat, co cały przemysł filmowy. Jest postrzegany przez swoich gości jako stały element Hollywood – zna jego brudne sekrety, ale również sam stał za kilkoma z nich. To mężczyzna, choć już w podeszłym wieku, który jawi się niczym postać rodem wyjęta z powieści Hemingwaya. Jest także częścią hollywoodzkiej elity trzymającej władzę. Sam Welles nigdy nie dostąpił zaszczytu bycia jej częścią, niemniej współcześnie traktowany jest jako uosobienie tamtych czasów.