DR. CALIGARI. Psychodeliczny, postrzelony science fiction horror
Określany (trochę na wyrost) jako pornograficzny, w istocie bardziej dotyczy obsesji na punkcie seksualności, niż ją pokazuje. Wszystko w prowizorycznych, choć niesamowicie pomysłowych dekoracjach. Konwencja kina klasy B spotyka przedwojenny horror i zabiera go do pastelowego gabinetu osobliwości rodem z lat osiemdziesiątych.
Film Stephena Sayadiana z 1989 roku ma cechy po części kontynuacji, a po części nowej wersji Gabinetu doktora Caligari, choć w gruncie rzeczy jest po prostu niezobowiązującą wariacją na jego temat. Tutaj tytułowa postać jest… kobietą (Madeleine Reynal), wnuczką pierwszego Dr. Caligari. Powadzi Caligari Insane Asylum (w skrócie C.I.A.), czyli zakład dla obłąkanych, gdzie kontynuuje rodzinną tradycję na swój sposób. Przetrzymywani w ośrodku pacjenci są poddawani elektrowstrząsom i niebezpiecznym eksperymentom.
Pani doktor znęca się nad nimi psychicznie podczas sesji terapeutycznych, a także próbuje łączyć ze sobą cechy kanibali i nimfomanek. Wszystko po to, by znaleźć sposób na przeniesienie zakonserwowanego mózgu pierwszego Caligariego do ciała pani doktor. Jednak zanim to nastąpi, do jej przybytku trafi kolejna pacjentka – Eleanor Van Houten (Laura Albert). Kobieta jest nimfomanką, a do tego ma koszmary i sugestywne halucynacje. Tym samym nie potrafi odróżnić rzeczywistości od fikcji. Jej zaniepokojony mąż Lester (Gene Zerna) telefonicznie umawia wizytę u pani doktor Caligari i postanawia umieścić żonę w jej zakładzie dla obłąkanych. Przebieg i skutki terapii okażą się zaskakujące dla wszystkich.
Cały film powstał w studiu, a scenografia jest tak umowna, jak to tylko możliwe. Prawie wszystkie pomieszczenia w zakładzie pani doktor nie mają nawet ścian, a jeśli już, to są częścią dekoracji. Najczęściej tłem jest czarna, nieokreślona przestrzeń kontrastująca z krzykliwymi kolorami drzwi i mebli. Ich niesymetryczne kształty kojarzą się – nieprzypadkowo – z niemieckim ekspresjonizmem, którego najpopularniejszym przedstawicielem w kinie jest właśnie Gabinet doktora Caligari z 1920 roku. Tam cały świat przedstawiony był zdeformowany, bo był wizją człowieka obłąkanego.
W filmie z 1989 roku zapożyczono ekspresjonistyczną manierę do urządzenia wnętrza zakładu dla obłąkanych. Zniekształcone drzwi do cel pacjentów, meble w gabinecie lekarskim czy dekoracje w tle – cała scenografia jest zdominowana przez geometryczne kształty i ostre krawędzie. Wszystko to nie jest czarno-białe (jak w przedwojennym filmie), lecz krzykliwe i pstrokate. A przy tym taki zestaw jest zaskakująco udany, zwłaszcza w połączeniu z pastelowymi, różowymi i żółtymi kostiumami stylizowanymi na odzież medyczną, a więc adekwatną dla pacjentów i personelu zakładu dla obłąkanych.
Jak na monstrum pozszywane z zupełnie odmiennych gatunków, Dr. Caligari prezentuje się zaskakująco spójnie. Dość szybko można przywyknąć do krzykliwej formy i ewidentnie przerysowanego aktorstwa (stylizowanego na grę typową dla kina niemego), ta sztuczność ma nawet swój urok, zwłaszcza po latach. Dr. Caligari stoi przede wszystkim formą i historia nie jest tu najważniejsza, ale przedstawione wydarzenia składają się mniej więcej w całość. Co ciekawe, film z powodzeniem można odczytać jako satyrę na rzeczywistość zafiksowaną na punkcie seksu. Dosadnym, wręcz profetycznym komentarzem do dzisiejszego stanu rzeczy jest scena, w której bohaterka-nimfomanka masturbuje się przed telewizorem, na którego ekranie widać rozchylone kobiece usta i falujący język. Sam David Cronenberg by się nie powstydził.