Doktor Mordrid. Filmowy Doktor Strange bez licencji
Wydawnictwo Marvel zanim jeszcze powiło Marvel Studios i ścisnęło w garści prawie wszystkie swoje najważniejsze marki, doprowadzając tym samym do stworzenia najbardziej kasowego cyklu filmowego w historii kina, zagubiło się z tymi wszystkimi potencjalnymi licencjami-samograjami niczym dziecko we mgle. Stan Lee, niespełniony filmowiec, po porażkach w Hollywood zaczął w latach 70. opychać licencje gdzie się dało. Różne studia i stacje telewizyjne nakupiły tych praw na tony i najczęściej odkładały je do szafy – bo tkwił w nich potencjał, ale przez ograniczenia techniczne i nadal niezbyt znaczącą rolę komiksu (w porównaniu do innych mediów), nie wiedzieli za bardzo, co z nimi robić.
Sukces, dosyć niespodziewany, odniosła jedynie serialowa adaptacja przygód Hulka, która była zresztą dosyć wyraźnie obdarta z komiksowego kolorytu, a o jej sile stanowiły przede wszystkim quasi-realistyczne uwarunkowania świata przedstawionego i postać zaszczutego przez swoje demony doktora Davida Bannera (czemu nie Bruce’a? Bo podobno jeden z producentów uznał, że imię Bruce brzmi zbyt gejowsko). Serialowy The Amazing Spider-Man okazał się porażką, podobnie jak niskobudżetowe filmy telewizyjne z Kapitanem Ameryką (walczącym plastikową, transparentną tarczą) i jego film kinowy z 1990 roku, czy pilot serialu Doctor Strange (1978).
Z tym ostatnim bohaterem sprawa ma się dosyć zabawnie, bo zaklinający właśnie ekrany naczelny mag Marvela był o krok od pełnoprawnego pełnometrażowego debiutu już w 1992 roku. Full Moon Features, wytwórnia skupiona na produkcji B-klasowych pociesznych filmideł w stylu serii Podgatunek lub Władca marionetek, miała w ręce kupioną za grosze licencję Strange’a i zaczęła kręcić film. Niestety, przed samym startem produkcji okazało się, że prawa jednak wygasły. Zamiast przerwać cały projekt, włodarze studia nie chcieli już za bardzo grzebać w planach budżetowych i zastosowali wybitny manewr „na cwaniaka” – nakręcili adaptację Doktora Strange’a, zaskakująco wierną materiałowi źródłowemu, zmieniając po prostu nazwy własne i projekty kostiumów. Chytry plan miał umożliwić sprzedanie filmu widowni za pomocą imitowanych elementów, ale nie aż tak nachalnych, żeby akcja skończyła się w sądzie. I nie ma czemu się dziwić – Stan Lee podczas spisywania historii Strange’a też zapożyczył sporo elementów ze słuchowisk o magiku Chandu (ten doczekał się zresztą dwóch filmów jeszcze w latach 30.)
W wersji Full Moon Anton Mordrid (kiedyś Stephen Strange) jest mistycznym obrońcą ziemskiego wymiaru i został tu zesłany przez potężną istotę zwaną Monitorem (kiedyś Przedwieczny), aby powstrzymać złego czarnoksiężnika Kabala (kiedyś Barona Mordo) przed otwarciem wrót piekielnych (kiedyś zapewne Mroczny Wymiar). Pojawił się też wierny kumpel dobrego magika, Gunner (kiedyś zapewne Wong). Widzowie nie ujrzeli genezy głównego bohatera – filmowy Mordrid działał już ponad sto lat i był sekretnym zarządcą jednego z bloków mieszkalnych (gdzie miał swoją posiadłość „większą wewnątrz”, do złudzenia przypominającą komiksowe Sanctum Sanctorum), przez co mógł trafić na główną postać kobiecą. Dodatkowo bohater robił to, co robią typowe Doktory Strange – wykorzystywał projekcje astralne, strzelał magią z rąk i dobrze wyglądał w luźnych, niebieskich fatałaszkach.
I finalnie wyszło na to, że ta opuszczona przez rodziców adaptacja jest naprawdę niezłym B-klasowym filmidłem; uroczym reliktem zawieszonym gdzieś w ikonografii kina fantasy lat 80. – z prostym i efektywnym podziałem na dobro/zło, niezłym tempem i fantastyczną animacją poklatkową w finałowym starciu szkieletów dinozaurów (o tak! Nie dało się tego zrobić chyba bardziej w duchu Raya Harryhausena). Zresztą wątek wiekowego magicznego wojownika i jego relacji z policjantką zdecydowanie kojarzy się z Nieśmiertelnym. Bo jak podkradać, to od najlepszych.
Największą jednak perłą całego widowiska jest bez dwóch zdań absolutnie magiczny Jeffrey Combs w roli tytułowej.
Aktor ucieleśniający pełne miłości zaangażowanie w niskobudżetowe kino lat 80. – którego niepodrabialna facjata i charakterystyczny, naznaczony trochę teatralnością i przerysowaniem styl gry przykuwają do ekranu. Facet ma na koncie tony celuloidowego złota – Reanimoatory, Zza światów, Mieszkańca podziemi, Studnię i wahadło, Przerażaczy. Jest ikoną studia Full Moon i najbardziej rozpoznawalną twarzą adaptacji prozy H.P. Lovecrafta (zresztą Doktor Mordrid zgrabnie zaznacza horrorowe życie Combsa, gdyż jego przyjaciel-kruk nazywa się Edgar Allan). Nie można go nie lubić, bo zawsze wkłada mnóstwo energii nawet w najbardziej bzdurne sceny, a jego Mordrid ma w sobie sporo uroku komiksowego Strange’a. A jeśli dodatkowo za przeciwnika ma Briana Thompsona, którego dudniący głos i kwadratową szczękę – zasługującą na nagrodę im. Roberta Z’Dara – zna każdy fan kaset wideo (Cobra, Lwie serce, Mortal Kombat 2: Unicestwienie), to nie mogło skończyć się źle.
Nie jest też oczywiście wybitnie, to nadal niezwykle tania produkcja, gdzie przez dobrą część seansu widz boi się głównie tego, że za chwilę posypie się scenografia. Za to jest R-ka, jak na dobrą B-klasówkę przystało, a z tą kategorią idą w parze przekleństwa, przemoc i golizna (tak, jest na nią miejsce), czego na pewno nie uświadczycie w blockbusterze kosztującym wszystkie pieniądze świata. Znany krytyk Leonard Matin chyba najlepiej określił, czym jest Doktor Mordrid – to po prostu „mały, satysfakcjonujący film”, który wykorzystuje w pełni swoje ograniczenia i w ramach groszowej fantasy prezentuje się zaskakująco dobrze.