DOGONIĆ MARZENIA. Kulawy koń, jaki jest, każdy widzi
Przyznam się do czegoś – lubię koniki. Wielkie, majestatyczne, sprzężone nierozerwalnie z człowiekiem zwierzęta, w których oczach kryje się smutek. Ich reprezentacja w kinie jest całkiem spora, choćby w postaci wracającego właśnie na ekrany Bojacka, ale kino opowiadające o peletonie potrafi trzymać w napięciu. Debiut reżyserski Rachel Griffiths próbował sięgnąć do trzonu jeździectwa konnego i powiązać go z młodzieńczymi porywami ducha, ale niestety poległ na trzech poziomach – zarówno jako kino sportowe, jak i coming of age oraz biografia. Szkoda, że czuć tak wyraźnie, iż jednym ze sponsorów Dogonić marzenia są firmy bukmacherskie. Z tego powodu bardziej twórców interesują tory oraz apologia wyścigów niż same konie.
Michelle Payne, córka wdowca z wesołą gromadką dzieci, od małego nasiąka atmosferą wiecznej rywalizacji. Wychowywana konserwatywnie przez ojca jest wręcz predysponowana, aby zostać w przyszłości pierwszą kobietą, która wygra tak zwane Melbourne Cup, najbardziej prestiżowy wyścig konny w Australii. Cechuję ją bowiem determinacja, miłość do koni, a także manifestowanie sprzeciwu wobec nieprzechylnego kobiecej dżokejce otoczenia. Są to składowe dramatu sportowego zbyt wyświechtane, żeby robić na widzu wrażenie. Mało tego – w opowieści jest więcej cegiełek, które składają się na sztandarowe elementy tej produkcji, a finalnie fabuła pozostawia uczucie obojętności, kwitowane wzruszeniem ramion, jak gdyby opowiadał nam ją algorytm przeboju młodzieżowego. Jest więc kontuzja, nauka okiełznania swojej wybuchowości oraz nieprzychylne otoczenie, które nie potrafi kibicować underdogowi. Niestety wszystko to odbywa się przy akompaniamencie narracji z offu, w razie gdybyśmy nie wiedzieli, co mamy czuć, śledząc losy Michelle.
Jest to bowiem film, który opowiada o naznaczonej seksizmem oraz konserwatywnością branży, a sam nie potrafi wyjść poza konserwatywną stylistykę. Zwroty akcji niemające odniesienia do rzeczywistości (wrażenie, że jest to hagiografia o sportsmence, nie opuszcza do końca seansu) poddane są typowym zabiegom tonalnym, a jeśli reżyser ociera się o ciekawe zagadnienia, szybko zostają one spłukane przez pędzącą do kulminacji fabułę. Najgorzej ogląda się to wtedy, gdy twórcy starają się o ckliwość, desperacko wymuszając ją szlagierami oraz maślanymi oczami głównej bohaterki. Teresa Palmer dwoi się i troi, aby wtłoczyć nieco więcej życia w Sama Neilla, ale facet myślami pozostał chyba na planie Peaky Blinders, a rola w tym kinie sprowadza się jedynie do wygłaszania komunałów o dawnym porządku w świecie dżokejowym. Szkoda, bo branża wyścigów konnych mogła stać się ciekawą scenerią do snucia opowieści o końcu patriarchatu, a figura ojcowska wydaje się w tym temacie boleśnie niewykorzystana.
I wszystko byłoby ciekawsze, gdyby udało się wycisnąć nieco życia z wyścigów konnych, a te – niestety – są fatalnie zmontowane. Przywołują wręcz uczucie, że obcujemy z dziełem posklejanym z elementów pochodzących z dwóch różnych szuflad. W jednej mamy skrawki przygotowane przez krawca lubiącego delikatne tkaniny, a w drugiej – fikuśne stroje trafiające do sieciówek. Gdy teledyskowe sceny wyścigów się kończą, wracamy do nudnej próby w dramat i obyczajówkę.
I tak do końca, dopóki nie będziemy mieli dość. Wprawdzie dyszy w tym jakieś tempo, a ilustratywna muzyka pozwala podkręcić adrenalinę w finałowej sekwencji, ale dawno nie oglądałem tak nieangażujących wyścigów, jakby zdehumanizowanych, czyniących z tych pięknych zwierząt bezduszne maszyny. Próżno bowiem szukać tu refleksji o traktowaniu koni czy głębszego wejścia w tę szczególną relację jeździec–zwierzę. Jest tylko pustka i oczekiwanie na metę, do której biegniemy z językiem na brodzie.