Diabelskie nasienie
Jest długi, gdzieniegdzie ciepły weekend majowy. Robisz sobie wolne, chcesz ciekawie spędzić czas. Do wyboru cały wachlarz możliwości – koncerty, spektakle, grill pod chmurką, wyjazd nad jezioro, impreza ze znajomymi. Można też udać się do kina. Jeśli masz ochotę spędzić trochę czasu (1h 29min) w ciemnej sali kinowej wbijając paznokcie w fotel/partnera/partnerkę – Diabelskie Nasienie to propozycja w sam raz dla Ciebie.
Jeśli wolisz obejrzeć coś oryginalnego lub śledzić zawiłości fabularne – idź na coś innego.
Wchodzący właśnie na ekrany (naszych) kin film spod znaku found footage jest owocem przemyśleń Lindsey Devlin (scenariusz), oraz poczynań duetu Matt Bettinelli-Olpin & Tyler Gillett (reżyseria). Historia opowiedziana w filmie może wydać się części widzów znajoma, ponieważ… widzieli ją już tysiąc i jeden raz. W przypadku tego rodzaju horrorów nie jest to w żadnym wypadku przytyk, wszak nikt nie ogląda ich dla fabuły, ponieważ jest ona w całości pretekstowa. Zakochana w sobie po uszy para postanawia uwiecznić wszystkie ważne wydarzenia w ich wspólnym życiu, począwszy od przygotowań do ślubu, przez ceremonię samych zaślubin, wesele, podróż poślubną, etc. Nie zepsuję chyba nikomu seansu pisząc, że w pewnym momencie wydarzy się coś, co rzuci złowieszczy cień na idyllę młodożenców.
W rolach głównych występują: Allison Miller (Skye z serialu Terra Nova) oraz Zach Gilford (grający w serialu Mob Doctor). Jako, że nie są to aktorzy znani szerokiemu gronu odbiorców, oglądanie ich na nagraniach kamer mobilnych oraz przemysłowych wypada wiarygodnie, dzieki czemu można podczas seansu skupić się na niepokojących wydarzeniach, które spotykają bohaterów. Prolog wygląda rzeczywiście jak wyjęty z kroniki rodzinnej. Kamera niemal w ciągłym ruchu, trzaski i inne techniczne zakłócenia oraz wygłupy przed obiektywem sprawiają, że czujemy się zażenowani, podobnie jak przy oglądaniu naszych rodzinnych nagrań z urodzin/komunii na VHS. W miarę rozwoju akcji wydarzenia przed kamerą nabierają zgoła innego charakteru. Po szcześliwym wylądowaniu (na Dominikanie) szcześliwa para młoda celebruje swoją podróż poślubną zwiedzając zabytki, wypoczywając na plaży i imprezując. Podczas jednej z imprez w mniej znanej dzielnicy miasta trochę przesadzają z alkoholem i wtedy… budzą się następnego dnia o poranku w swoim pokoju hotelowym, w dodatku z bólem głowy.
Dobrym rozwiązaniem jest uzasadnienie obecności kamer(y) przy wszystkich oglądanych przez widza scenach. Otóż pan młody – zainspirowany swoim ojcem, który lubił wszystko nagrywać “na pamiątkę” – nosi ze sobą wszędzie kamerkę, którą można przypiąć do ubrania, dzięki czemu śledzimy akcję często z punktu widzenia danej postaci. Od czasu do czasu podglądamy bohaterów oczyma kamer przemysłowych to w sklepie, to na parkingu. Z czasem kamer jest więcej, lecz i to ma w filmie uzasadnienie. Ponadto takie rozwiązanie sprawia, że jesteśmy czasem “więźniem” kamery: kiedy bohater tańczy, kamera skacze razem z nim, kiedy się chowa – nasza widoczność jest znikoma, czekamy na rozwój wydarzeń słuchając stłumionego oddechu. Trochę jak w grze komputerowej FPP. Drugim bardzo ważnym elementem w Diabelskim Nasieniu jest dźwięk. Wiadomo, że bardziej przestraszymy się tego, co wyskoczy zza roku z rykiem/krzykiem/hukiem. Słyszymy zatem bardzo szerokie spektrum dźwięków, które wydaje otoczenie (skrzypiące schody, trzaskające drzwi, kroki, szepty, głośny oddech, przytłumione odgłosy z oddali, etc). Muzyki filmowej brak, poza utworami brzmiącymi w tle podczas wesela/imprez.
Wszystkie wyżej wymienione elementy swoją bytność podporządkowują jednemu, nadrzędnemu celowi – potęgowaniu napięcia. Ten zabieg zasadniczo się udał, ponieważ wszystkie te sprawdzone rzemieślnicze chwyty działają zgodnie z przeznaczeniem. Oczywiście, że wszystko to jest wtórne do granic tolerancji, zbudowane na tym samym, zdartym jak stara płyta schemacie (idziemy powoli po schodach, jest ciemno, stoimi przed drzwiami, jest ciemno, powoooooli zaglądamy do śro… TRACH! CIACH! ŁUBUDU!). Z drugiej jednak strony nie trzeba naprawiać czegoś, co nie jest zepsute – jeśli coś działa i w dalszym ciągu znajduje zastosowanie, to czemu nie? To taki gatunek filmowy, który zorientowany jest na wzbudzenie konkretnych emocji. Zwłaszcza, jeśli siedzimy w ogromnej sali kinowej, gdzie światło jest wygaszone, z rozmieszczonych dookoła głośników sączą się niepokojące dźwięki, w sali unosi się zapach popcornu, na ekranie majaczy w oddali jakiś kształt w zaroślach, kamera zbliża się powoli….
Dotychczas robiłem co w mojej mocy, żeby ukazać ten film z jak najlepszej strony, ale jest kilka rzeczy, złych jak sam Szatan, których przemilczeć nie mogę. Najsłabsza strona tej produkcji, to scenariusz. W sumie to taki zbiór klisz, które każdy jest w stanie wymienić, połączone niteczką łączącą je w historyjkę. Dodatkowo pojawiające się zjawiska nadprzyrodzone i obecność Diabła to jedynie popłuczyna po klasycznych jego występach (np. u Polańskiego), nie wnosząca tu nic nowego. Kuriozalne jest wykorzystanie jako motywu przewodniego symbolu identycznego z tym, ktorego używa się w oznaczeniu waluty Unii Europejskiej. Czyżby zakodowane przesłanie? W sumie z filmu się nie dowiemy nic konkretnego na ten temat.
Krótko podsumowując: dobra, rzemieślnicza robota techniczna, jednak kompletnie nic nie wyróżnia tego filmu na tle mnóstwa podobnych. Brak ciekawych rozwiązań fabularnych (nawet w ramach gatunku). Napięcie budowane jest ciągle w identyczny sposób, więc za trzecim razem możemy ze stoperem liczyć, w którym momencie coś/ktoś wyskoczy i skąd. A jeśli takie rzeczy są przewidywalne, zabawa robi się monotonna. Produkt raczej jednorazowego użytku, jeśli ktoś lubi takie produkcje. Jeśli nie – nie polecam.