Recenzje
DELICATESSEN. Film, który oskarża mięsożerców o wywołanie końca świata
W fascynującym świecie DELICATESSEN postapokaliptyczni kanibale przeżywają pełne humoru perypetie, wystawiając na próbę moralność mięsożerców.
Jak przedstawić kanibali tak, żeby można ich było nawet polubić? A przy tym usprawiedliwić to, że muszą jeść ludzkie mięso, zwłaszcza w warunkach tajemniczej postapokalipsy? Takie podejście do zachowania ludzi może się udać tylko w kinie europejskim, które nie ma moralnych ambicji wobec całego świata. Nieodzowny jest również talent dwójki reżyserów, Jeana-Pierre’a Jeuneta i Marca Caro, no i aktorski kunszt Dominique’a Pinona. A ile przy tym polowaniu na ludzką karkówkę jest zabawy. A jak wiele też agresji. Z jednej strony można nonszalancko stwierdzić, że film Delicatessen jest czarną komedią o dziwolągach niczym kobiety z brodą w objazdowym cyrku. Z drugiej jednak duet Jeunet/Caro w swoim debiucie z przytupem, chce nam zaprezentować ciekawą teorię na temat mięsożerców i wegan.
Od czasu premiery w 1991 roku sporo o Delicatessen już napisano. Wnikliwi filmoznawcy doszukali się nawet związków filmu z Lokatorem Romana Polańskiego. Nie przeczę tym analizom. Są przesłanki ku temu, by uznać postać Louisona (Dominique Pinon) za komiczne alter ego Trelkowsky’ego (Roman Polański). Wydaje mi się jednak, że Jeuneta stać było na znacznie więcej niż robienie pastiszu Lokatora.
Moim zdaniem chodzi o coś bardziej ogólnego, a mianowicie o holokaust ludzkości w sensie starogreckim, dowcipnie podaną zagładę, którą reżyser przedstawia w formie patroszonej i rozbieranej rzeźnickim nożem ofiary. Używam słowa „holokaust” nie tylko w stosunku do zamordowanych przez rzeźnika z Delicatessen, ale również jego samego.
A tak w ogóle to ofiarą jest cały ludzki gatunek – stąd ruiny, wszechobecny pył, który zasnuwa niebo, ciągły półmrok, odbierający nadzieję na jakąkolwiek zmianę. Dla mnie jednak najważniejsza jest ofiara z konkretnych ludzi. Ten rodzaj poświęcenia w imię obowiązku wyżywienia mięsożerców jest w Delicatessen najważniejszy.
Gdzieś pośród resztek cywilizacji ostała się jedna kamienica z przerażonymi jutrem mieszkańcami. Cały surrealizm ich sytuacji polega na tym, że w czasach głodu mieszkają nad sklepem mięsnym. Niby żyją oddzieleni od jakichkolwiek zdobyczy cywilizacji, bo pochłonęła je globalna wojna, a jednak docierają do nich taksówki, poczta, a nawet elektryczność i telewizja. To już jest znak dla widza, że sytuacja lokatorów jest wytworzona sztucznie. To jakaś wiwisekcja niemal jak stanfordzki eksperyment więzienny profesora Zimbardo.
Badanie polega jednak nie na tym, kto i jak głęboko wejdzie w rolę strażnika-tyrana, a kto wytrzyma dłużej bez jedzenia, mając w perspektywie konsumpcję sąsiada, którego nie lubi, albo w ostateczności najbardziej nieprzydatnego członka swojej rodziny.
Katem czynszówki jest rzeźnik, człowiek dumny i postrzegający swoją rolę nieco mesjańsko. Nie ma nic gorszego niż apokaliptyczny Mesjasz. Zwabia on świeże „mięso” ogłoszeniem o pracę. Nie spodziewa się, że odpowie na nie Louison (Dominique Pinon), a więc ktoś, kto przywiezie ze sobą prawdziwy holokaust dla kamieniczników, będąc przy tym wesołym i uśmiechniętym człowiekiem. Co ciekawe w tamtych czasach, Louison nie je innych żywych istot. Przynajmniej taki jego związek ze spożywaniem mięsa nigdzie w filmie nie jest pokazany, podczas gdy reszta sąsiadów cały czas rozprawia o tym, jak i gdzie zdobyć kawałek ludzkiego schabu – no może oprócz córki rzeźnika, Julie Clapet (Marie-Laure Dougnac). Strach mieszkańców jest wprost proporcjonalny do przerażenia ofiar, które zabili i zjedli. Panicznie boją się głodu. Szczególnie widać to, gdy stoją w kolejce w sklepie u rzeźnika. Cali aż się trzęsą, gdy Clapet wydziela kawałki zamordowanego sąsiada, któremu nie wyszła ucieczka w przebraniu za śmiecia.
Środki wizualne użyte w Delicatessen pogłębiają to wrażenie niepokoju. U Jeuneta tego typu zabiegi będą od tej pory stosowane właściwie w każdym filmie. A więc ograniczona paleta barw, szeroki kąt obiektywu (Darius Khondji), liczne zbliżenia detali, światło padające od dołu na twarz, pogłębiając jej agresywny wyraz, no i najważniejsze, czyli scenografia Marca Caro oraz Aline Bonetto znanej chociażby z Wonder Woman.
Szkoda jednak tracić czas na omawianie czegoś, co krytycy już o tym filmie napisali. Dziwi mnie jednak to, że nikt nie pociągnął wątku postapokalipsy trochę odważniej, wykraczając poza filmoznawcze komunały w stylu „surrealistyczny obraz końca człowieczeństwa” albo „wizjonerski debiut reżysera samouka”. Mam na myśli wspominany już przeze mnie holokaust wszystkich tych, którzy mają odwagę zjeść ludzkie mięso, a może też mięso w ogóle?
W świecie, gdzie dzieje się film Delicatessen, panuje niedostatek żywności. Co ciekawe jednak walutą jest np. soczewica albo jeszcze cenniejsza kukurydza, której całe worki ma w piwnicy rzeźnik. To odpowiednik sztabek złota. Oznaczenie społecznego statusu, a nie jakaś tam świnia albo krowa. W ogóle wszyscy ci, którzy nie mają nic wspólnego z jedzeniem mięsa, wydają się tacy czystsi, spokojniejsi i doskonalsi, nawet w obliczu końca świata. Cała reszta dosłownie topi się w swoich natręctwach i lękach.
Ma to nawet swoje uzasadnienie w teorii tzw. wyparcia cierpienia, które potencjalnie może przeżywać istota przez nas jedzona. A u Jeuneta bardzo trudno pozbyć się świadomości, że konsumowany właśnie sąsiad pewnie czuł ból i przerażenie w czasie zabijania na karczek, żeberko bądź polędwiczkę. Sytuacja przedstawia się więc nieco inaczej niż np. z ucinaniem łba kurczakowi, chociaż w przypadku zwierząt, mięsożercy, żeby w ogóle zmusić się do jedzenia mięsiwa, także muszą dokonać pewnego rodzaju autooszustwa. Podobnie jak rzeźnik Clapet (Jean-Claude Dreyfus), który uważa, że patrosząc ludzi na zapleczu sklepu, po części ratuje świat przed głodem. Jeunet i Caro doskonale ukazują mechanizm tzw. dysonansu poznawczego Leona Festingera/Elliota Aronsona.
Żeby go wyjaśnić na przykładzie Delicatessen, poczyńmy wstępne założenie w sprawie mięsożerców. Nieważne, czy taki jegomość zajada się mięsem, bo lubi, czy je dla przeżycia. Z reguły osobiście nie będzie chciał zrobić krzywdy żadnej istocie żywej po to, by ją zjeść, a przynajmniej nie przyniesie mu to przyjemności, do której otwarcie się przyzna. Natomiast z samym aktem konsumpcji jest już inaczej. Ona z reguły daje czysto fizyczną przyjemność. Powstaje więc konflikt, świadomy bądź nieświadomy. To nieważne. Każdy taki „dysonans poznawczy” musi zostać w końcu rozwiązany. Inaczej staje się nie do zniesienia. Psychika ludzka radzi sobie z nim w pewnej mierze autonomicznie, dostosowując przekonania do zachowania, a nie odwrotnie.
W przypadku filmu Delicatessen mieszkańcy kamienicy, żeby jakoś otrząsnąć się z cierpienia ofiar Clapeta, uznali, że po pierwsze będą zabijać tylko obcych z ogłoszenia, po drugie w ostateczności najsłabszych spośród siebie, i wreszcie po trzecie ich życie jest ważniejsze niż osób, których nie znają. To jest element kluczowy dla dostosowania ich myślenia do postępowania – oni nie znają ofiar. Postrzegają je poprzez talerz. Gdyby je poznali chociażby na poziomie relacji z psem lub kotem, byłoby znacznie trudniej zjeść polędwiczkę z sąsiada.
Podobnie jest u mięsożerców – nawet język poszedł im na rękę. Nie jedzą już kury, ale wcinają drób, zamiast krowy pojawiła się enigmatyczna wołowina, a świnia ląduje na patelni pod nazwą schabowego. Lepiej brzmi niż stwierdzenie „dzisiaj rano uśmierciłem prądem wieprza. I tak nie mógł chodzić, bo w transporcie połamały mu się racice”. Podobnie łatwiej przyjąć interpretację typu „zabiłem wroga narodu” niż „dzisiaj zatłukłem kolbą Żydówkę. Najpierw ją jednak zgwałciłem, żeby przed śmiercią miała trochę przyjemności z wojny”.
To identyczny mechanizm autousprawiedliwiający masowe zbrodnie i wszelkie inne makabry, które zapewne wydarzą się w czasie apokalipsy, takiej właśnie, jak w Delicatessen. Dzięki temu człowiek może jeść mięso i nie lądować co chwilę na kozetce u terapeuty. Może zabijać i twierdzić, że wykonywał jedynie rozkazy. Może skonstruować swój osobisty świat w ten sposób, żeby być egoistą i jednocześnie się nim nie czuć. Tak przynajmniej wygląda pozafilmowa teoria ubrana w społeczno-historyczną praktykę. W surrealistycznym filmie Jeuneta i Caro na szczęście dziwnym trafem niezbyt się sprawdza.
Podczas gdy realny świat na mięsie oraz ropie stoi, a z powodzeniem mógłby już czerpać energię z ziemi, wiatru lub czystej produkcji roślinnej, w dystopii Jeuneta nurt eko nazywa się troglodyzmem i jest organizacją podziemną. Jak to bywa w filmach z gatunku komedii nadrealistycznych, troglodyci mieszkają dosłownie pod ziemią, więc znaleźć można ich w kanałach. Polują na kukurydzę i ubierają się w stroje trochę przypominające jednocześnie płetwonurków i kanalarzy. Najważniejszy jest jednak ich stosunek do tych barbarzyńców, którzy żyją na górze. Jest wrogi i obwiniający. Ci znad kanałów są skażeni, brudni od krwi. To oni sprowadzili zagładę na cały świat, a teraz dogorywają, mordując i jedząc słabszych nawet ze swojej, niby uprzywilejowanej grupy.
Ich poczucie winy i konsumpcja ukrytego w mięsie strachu ofiar, na krótką metę daje siłę i nadzieję na przeżycie, lecz w perspektywie całego życia, podkręca tylko lękowe natręctwa. Np. taka Aurore Interligator (Silvie Laguna) jest opętana myślą o zadaniu sobie śmierci. Brakuje jej jednak odwagi, by samej targnąć się na życie, więc chce wykorzystać sąsiadów. Prościej by było po prostu oddać się w ręce rzeźnika. Nowy lokator, Louison, przywozi ze sobą nieskrępowaną radość i pozytywne nastawienie do mrocznej rzeczywistości. Daje nadzieję przede wszystkim córce rzeźnika. Okazuje się dla osamotnionej kobiety motywacją do rozsadzenia od wewnątrz społeczności ludożerców z kamienicy nad delikatesami. Pozostała część filmu to już standard filmowej narracji, a więc trochę sensacyjnych zdarzeń, gagów, śmiesznych dialogów, no i drastyczne wymierzenie sprawiedliwości rzeźnikowi. Jest nim pozbawienie go życia. Zatem wszystko pozostaje na swoim miejscu. Jedynie kat zamienia się miejscem z potencjalną ofiarą.
Jaki morał z opowieści Jeuneta? Delicatessen to film wegański. Według teorii dysonansu poznawczego spożywanie mięsa powoduje u nas nieświadome napięcie, które musimy rozładować. Kto wie, czy nie robimy tego właśnie poprzez masowe zabijanie naszych pobratymców, uzasadniając je tym, że byli gorsi, sami chcieli nas zabić, albo po prostu nie było nas stać na ich utrzymywanie. Nawet gdy wydaje się, że jesteśmy tak radykalnie różni jak mieszkańcy kamienicy, łączy nas wymuszona nawykiem jedzenia mięsa chęć zabijania. Czyżby więc zaledwie krok dzielił każdego człowieka od zjedzenia sąsiada, jeśli jako gatunek odważyliśmy się już poznać smak innej, żywej istoty? Gdy ofiara z rzeźnika się spełnia, pył odsłania niebo. Na dachu siada dwójka ocalałych z holokaustu, Julie Clapet i Louison. Ona gra na wiolonczeli, a on męczy smyczkiem piłę. Ciekawy jestem, czy w piwnicy mają na tyle kukurydzy, żeby przestać zjadać sąsiadów. Może chociaż założyli postapokaliptyczną hodowlę wysokomięsnych psów?
korekta: Kornelia Farynowska
