Connect with us

Recenzje

OSTATNI WIKING. Wszyscy jesteśmy trochę nienormalni [RECENZJA]

„Ostatni Wiking” to kino kompletnie szalone, wzruszające i diabelnie ludzkie.

Published

on

OSTATNI WIKING. Wszyscy jesteśmy trochę nienormalni [RECENZJA]

Musicie być gotowi na to, że Ostatni Wiking to film, w którym Beatlesi reinkarnują się z pacjentów szpitala psychiatrycznego, a Mads Mikkelsen udowadnia, że potrafi być jednocześnie Johnem Lennonem i facetem, który wyskakuje przez okna z wdziękiem godnym nordyckiego bóstwa. Ostatni Wiking to kino kompletnie szalone, wzruszające i diabelnie ludzkie – typowy Anders Thomas Jensen w najlepszej, najdziwniejszej formie.

Advertisement

Miałem przyjemność obejrzeć Ostatniego Wikinga przedpremierowo i powiem Wam jedno – to jest 100% Jensena w Jensenie. Jeżeli znacie jego kino, wiecie, czego się spodziewać: balansowania między tragedią a farsą, śmiechu przez łzy i moralnych dylematów ukrytych w grotesce. To tragifarsa, w której nikt nie jest do końca zdrowy psychicznie – i to właśnie czyni ją tak autentyczną.

Historia dwóch braci – Manfreda (Mads Mikkelsen) i Ankera (Nikolaj Lie Kaas) – rozwija się jak czarna komedia o rodzinie, winie i potrzebie bliskości. Po latach więzienia Anker wraca, by odzyskać ukryty łup. Jest tylko jeden problem: jego brat uważa, że jest… Johnem Lennonem. Aby dotrzeć do pieniędzy, trzeba więc najpierw dotrzeć do jego pierwotnej osobowości, a kluczem ma być odtworzenie zespołu The Beatles – złożonego z pacjentów o skrajnych zaburzeniach osobowości. I serio, jeśli nie brzmi to jak Jensen w najczystszej formie – to nie wiem, co brzmi.

Advertisement

Mikkelsen jest tu kapitalny. Totalnie łamie swój hollywoodzki wizerunek chłodnego drania o recenzji wyciosanej w marmurze – gra postać neurotyczną, kruchą, nieobliczalną. Faceta, którego chce się przytulić, choć zarazem trochę się go boisz. Ale co ważne: on tu nie kradnie całego show. Bo to film ansamblowy, w którym drugoplanowi aktorzy tworzą prawdziwe perły. Nikolaj Lie Kaas jako Anker jest perfekcyjny w roli człowieka zranionego, który walczy nie tylko z przeszłością, ale i z własną agresją. W jego oczach widać złość, żal i bezradność – coś, co u Jensena zawsze wybrzmiewa mocniej niż słowa. Lars Brygmann jako Lothar – „psychiatra”, który wpada na pomysł założenia nietypowej kapeli schizofreników – wnosi element oderwania, na który film zasługiwał.

Ale to Kardo Razzazi Hamdan jako – schizofrenik, który raz jest Paulem McCartneyem, raz Himmlerem, a chwilami nawet Björnem z ABBY – całkowicie rozbraja widza. Jego gra balansuje na granicy geniuszu i szaleństwa. Świetny timing komediowy.

Advertisement

Jensen mimo komediowej, wręcz groteskowej fasady, uderza jednak w tony rodem z moralitetu. Duńczyk w końcu jak nikt potrafi pokazywać choroby psychiczne i zaburzenia w sposób, który z jednej strony szokuje, a z drugiej – oswaja. On nie wyśmiewa swoich bohaterów. Raczej mówi: spójrz, oni też próbują żyć, marzyć, kochać, rozumieć siebie i innych. W tym szaleństwie jest metoda. W tym absurdzie – empatia. Film w pokręcony, momentami kuriozalny sposób podnosi głos w sprawie akceptacji inności, pokazując, że „normalność” to pojęcie równie umowne, co stabilność emocjonalna bohaterów.

Ton filmu to klasyczny Jensenowski rollercoaster. W jednej chwili pękasz ze śmiechu, by zaraz potem poczuć gulę w gardle. Od groteski do wzruszenia – czasem w jednym ujęciu. To kino, które potrafi cię wkurzyć, zaskoczyć, zdezorientować, ale nigdy nie zostawia obojętnym. I choć środkowa część mogłaby być krótsza o dobre 15 minut, to finał wynagradza wszystko. Ostatnie sceny są jak emocjonalna bomba – przekomiczne, odklejone, zaskakująco kojące i bardzo w duchu reżysera, który nigdy nie boi się postawić widzowi niewygodnego lustra.

Advertisement

Ostatni Wiking to osobliwy feel good movie o ludziach zagubionych, złamanych, ale nie przegranych. O tych, którzy noszą w sobie potwory, a mimo to próbują grać razem – nawet jeśli ich zespół jest złożony z szaleńców. Jensen przypomina, że każdy z nas ma w sobie coś niepoukładanego. Że warto dać innym przestrzeń, by mogli być sobą – nawet jeśli ich „sobą” oznacza Beatlesa w szpitalnej piżamie.

Nie wiem, czy to najlepszy film Jensena, ale na pewno jeden z najbardziej osobistych. I jeden z tych, które zostają w głowie jeszcze długo po seansie. To film absolutnie popieprzony, lecz w najlepszym znaczeniu tego słowa. Czysta, bezpretensjonalna rozrywka, która udowadnia, że w kinie wciąż można być odważnym i szczerym.

Advertisement

Założyciel fanpage’a Koń Movie, gdzie przeistacza się w zwierza filmowego, który z lubością galopuje przez multiwersum superbohaterskich produkcji, kina science-fiction, fantasy i wszelakich animacji. Miłośnik i koneser popkultury nieustannie poszukujący w kinie człowieka. Fan gier bez prądu, literatury, dinozaurów i Batmana. Zawodowo belfer (z wyboru), będący wiecznie w kontrze do betonowego systemu edukacji, usilnie forsujący alternatywne formy nauczania. Po cichu pisze baśnie i opowiadania fantastyczne dla swojego małego synka. Z wykształcenia filolog polski. Współpracuje z kilkoma wydawnictwami i czasopismami.

Kliknij, żeby skomentować

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *