DEATH NOTE. Z anime do filmu klasy B
Oderwanie Death Note od japońskich realiów, zmieszczenie całej, dwusezonowej (i wielotomowej) historii w zaledwie stu minutach to zadanie, które w pełni nie mogło się udać. Fani anime będą rozczarowani, jeżeli jednak zapomnimy o istnieniu pierwowzoru, dostaniemy bardzo solidny film klasy B.
Adam Wingard nie rozpędza wydarzeń przez kilkanaście minut pierwszego aktu, natychmiast przechodzi do konkretów, niczym George A. Romero w Nocy żywych trupów. Notatnik Śmierci, najbardziej destrukcyjna broń świata, zostaje odnaleziony już po dwóch minutach, a chwilę po wpisaniu do niego nazwiska pierwszej ofiary znamy już cały szereg zmian wprowadzonych w stosunku do materiału źródłowego. Cześć z nich na minus, wiele na plus, ale przykład Miasteczka Twin Peaks pokazuje, że często mamy tendencję do idealizowania ulubionych serialów i odrzucania wszystkiego, co śmie burzyć dawny kanon. Nie zapominajmy jednak, jak fatalny kierunek Death Note obrało w drugim sezonie, nie wspominając nawet o niesławnym odcinku dwudziestym piątym.
Komiksowy Light Yagami był przekonującym psychopatą pewnym swojej wyjątkowości oraz soterycznego charakteru swojej działalności, ale jako uczeń wypadał skrajnie niewiarygodnie. Light Turner jest natomiast typowym mądralą do obijania; Peterem Parkerem, który nie hamuje nowych umiejętności przed żądzą zemsty, lecz korzysta z nich bez wahania. Szkolne życie Turnera dodaje scenariuszowi realizmu, a dla aktorskiej adaptacji może być to wyłącznie korzystny zabieg. Wyraźniejszą różnicą w stosunku do anime, która może rozwścieczyć fanów, jest ingerencja w postać Ryuka, boga śmierci. Shinigami nie jest widoczny od pierwszych minut, co dla filmu jest korzystne, pomaga zbudować napięcie i dodaje aury zaczerpniętej wprost z kina grozy. Ryuk jest znacznie bardziej tajemniczy, ale także bez porównania bardziej aktywny w swoich działaniach. W anime był biernym obserwatorem opętanym pożeraniem jabłek, tutaj prowokuje Lighta do działania i wyraźnie nim pogardza. Z mojej perspektywy – sympatyka Death Note, a nie fanatyka – to korzystne rozwiązanie, pasujące do pomysłu Wingarda na zbliżenie się do horrorowej konwencji. Największym krokiem w tym kierunku są jednak sposoby uśmiercania ofiar Lighta/Kiry. Dotąd preferowany był niezauważalny atak serca, tym razem dostajemy wizualne fajerwerki w postaci wymyślnych zabójstw ocierających się o gore. Bezpardonowa dekapitacja czy potrójne samobójstwo po skoku z dachu z muzyką Trentemøller w tle to jedne z najlepszych scen netflixowego Death Note.
Najważniejszym elementem anime jest gra w kotka i myszkę pomiędzy Kirą a L. Są w niej napięcie oraz nienawiść połączona z szacunkiem i fascynacją porównywalne do relacji bohaterów Roberta De Niro i Ala Pacino w Gorączce. Zachowanie tej dynamiki było jedynym, czego netflixowemu Death Note nie mogło zabraknąć i często Wingard osiąga na tym polu sukces, na przykład przy pierwszym spotkaniu rywali (do złudzenie przypominającym wspólne wyjście na kawę porucznika Vincenta Hanny i Neila McCauleya) albo w pościgu z ostatnich minut, pięknie nawiązującemu do filmów sensacyjnych z lat 80. Oczywiście największą bolączką fanów będzie uwielbiany przez wielu L, którego tutaj odgrywa aktor ciemnoskóry. Lakeith Stanfield (znacie go z Uciekaj!, gdzie grał drugoplanową rolę “niewolnika”, a także jako Snoop Dogga w Straight Outta Compton) spisuje się jednak znakomicie i przyćmiewa cała resztę obsady, gdy tylko pojawia się na ekranie.
Podobne wpisy
Wątków w materiale źródłowym jest zbyt wiele, by pomieścić je w stu minutach i da się to odczuć. Niektóre wypadają absurdalnie (zwłaszcza manipulowanie Watarim), a tempo odbiera wiarygodność zarówno detektywistycznym zdolnościom L, jak i intelektowi Lighta, których raczej nie widzimy na ekranie, musimy po prostu w nie uwierzyć. Zmian w stosunku do anime i mangi jest bardzo dużo, ale nie powinno to nikogo a priori zaskakiwać czy irytować. Odtworzenie dokładnie tej samej historii byłoby największym błędem. Adaptacja, zwłaszcza tworu tak świeżego (pierwszy tom ukazał się w 2003 roku), powinna zawsze być także nową interpretacją.
Adam Wingard, autor Gościa i Następny jesteś ty, wyraźnie ma słabość do filmów klasy B. Słabość na tyle silną, że nie potrafi nad nią zapanować i powraca do niej w każdym ze swoich projektów. Death Note nie jest wyjątkiem i nikt nie zamierza tego ukrywać, o czym świadczyć może chociażby scena, w której bohaterowie oglądają Mordercze kuleczki, charakterystyczne bity Jordana F w podkładzie czy dobór kolorystyki (bardzo podobny do tego, co można zobaczyć w Gościu). Jako fan zarówno tego rodzaju kina, jak i anime, czuję się rozdarty. Jestem pewien, że produkcja Netflixa nie spodoba się niemal wszystkim fanom serialu (aczkolwiek Wingard spisał się znacznie lepiej od Ruperta Sandersa i jego wizji Ghost in the Shell), z drugiej strony, gdyby był to VHS-owy klasyk, ludzie zabijaliby się o każdy egzemplarz taśmy na internetowych aukcjach. Dla mnie jest to propozycja wystarczająco interesująca, aby czekać na jej kontynuację.