Dallas Buyers Club – recenzja prosto z CAMERIMAGE 2013
Fenomenalna i fenomenalnie oryginalna rola Matthew McConaugheya. Aktora, zwykle zachwycającego gołą i pieczołowicie, niczym z photoshopa, rozbudowaną klatką piersiową oraz flirciarskim uśmiechem rozgrzewającym serca kobiet, tu widzimy w zupełnie innej odsłonie. Gdyby nie nazwisko w napisach końcowych, rozpoznanie łamacza niewieścich serc nie byłoby wcale takie proste. Pierwsze pięć minut projekcji spędzamy na powstrzymywaniu skurczy żołądka, które wywołuje do granic wychudzona postać gwiazdora.
Sama akcja natomiast rozgrywa się dosyć szybko, po jednym ujęciu rodeo (które poza symbolicznym przewijaniem się kowbojskiego kapelusza ku mojemu zdziwieniu powraca jeszcze tylko raz) i “przeleceniu kilku lasek”, bohater dowiaduje się, że ma HIV i zostało mu, według wykwalifikowanego (podkreślam) lekarza, trzydzieści dni życia. Jego nonszalancki tryb życia i pewność, jakoby na tę chorobę narażone mogły być tylko cioty, do których on z pewnością się nie zalicza, sprawiają, że wieść o tym traktuje jako dobry żart. Jednak pojawiające się wkrótce i nękające go niemiłosiernie objawy wirusa oraz wizyta w bibliotece, gdzie dowiaduje się, że na wirusa są narażone także osoby, którym zdarzało się zapomnieć o zabezpieczeniu (a to już brzmi bardziej prawdopodobnie i znajomo) mimowolnie go przekonują. Ron (Matthew McConaughey) zaczyna szukać sposobu na to, aby choć trochę przedłużyć swój marny żywot. Próbuje najróżniejszych i najmniej legalnych metod, ale skutki okazują się być niedostatecznie satysfakcjonujące.
Czas więc wziąć sprawy w swoje ręce i rozkręcić własny biznes. A kto zrozumie Rona lepiej niż Rayon (w tej roli Jared Leto) – zarażony wirusem, ze skłonnościami do nadużywania narkotyków kolega (czy raczej koleżanka?) ze szpitala. Razem zakładają tytułowy Dallas Buyers Club – klub oferujący nowe, lepsze leczenie obfitujące w naturalne witaminy i minerały. Gdyby nie to, że historia oparta jest na faktach, raziłoby pewnie nieprawdopodobieństwo, jak dobrym lekarzem może być rzadko trzeźwy elektryk, bo to tym na co dzień zajmował się główny bohater.
Zmiana życiowego podejścia w obliczu śmierci, parę refleksji, siła przyjaźni i determinacja to motywy przewijające się w tym filmie, jednak w ich kreacji nie ma nic niezwykłego prócz kilku wzruszeń. Przełomowa natomiast i podziwiana przeze mnie już wcześniej rola McConaugheya zasługuje na soczysty aplauz. Nasuwają się tutaj skojarzenia z genialnym Day-Lewisem czy naszym polskim Ogrodnikiem.
Niezwykle przyjemna projekcja z dobrym, dosadnym humorem i ciętym, żywym dialogiem, aczkolwiek momentami razi przesiąknięcie hollywoodzką manierą i przewidywalność akcji. Na piątkowy wieczór idealny.