CZŁOWIEK RINGU. Pod Oscary, nie dla widza
Tekst z archiwum film.org.pl.
Boks – sport bardzo brutalny i dla niektórych bezsensowny. Dwóch facetów, jeden bardziej napakowany mięśniami od drugiego, okłada się pięściami w rękawicach, aż któryś padnie albo sędziowie nie przerwą walki, żeby podać swój subiektywny wynik starcia. Ale coś jest w tym sporcie, coś, co ciągnie setki kibiców na walki i miliony przed telewizory. To chyba to brutalne piękno, jakie boks w sobie ma. Ta brutalna, pierwotna siła, z jaką zadawane są ciosy, sposób poruszania się bokserów, który czasem przypomina jakiś szalony taniec śmierci, pewna poezja samego kwadratu opasanego linami, zwanego ringiem. Dla jednych boks może być ucieczką w świat marzeń, a dla innych wspaniałą rozrywką.
Boks przyciąga, boks fascynuje nieprzerwanie od dekad. Ci najlepsi zapisali się w historii jako gladiatorzy walczący nie tylko o pieniądze, ale także honor i swą męską dumę. Teraz, w czasach Gołoty i jemu podobnych, takich wojowników już praktycznie nie ma, ale historia zna ich wielu. Należał do nich James J. Braddock. Nie był może jakimś wielkim strategiem i pięściarzem, ale to, co go charakteryzowało, to niezłomna wola walki i hart ducha, którego zazdrościło mu wielu. Żył w czasach Wielkiej Depresji, jednego z najgorszych okresów w historii Stanów Zjednoczonych, okresu, który dla milionów był czasem biedy i smutku, a wielokrotnie także samobójstw. W 1933, kiedy rząd powoli przejmował Franklin Delano Roosevelt ze swoim New Dealem, co czwarty Amerykanin był bezrobotny. W tym okresie ludzie potrzebowali inspiracji, ideałów, które pozwoliłyby im patrzeć dalej w przyszłość. Takim swego rodzaju symbolem stał się właśnie Braddock, który walczył nie o zwycięstwo, ale o pieniądze na utrzymanie swojej rodziny. Kiedy złamał rękę, zaczął walczyć źle i został zawieszony jako bokser. Dzięki swojemu przyjacielowi i trenerowi dostał drugą szansę, którą wykorzystał – zdobywając mistrzostwo świata po 15 morderczych rundach z zabójczym Maxem Baerem. Ten właśnie okres życia Braddocka jest treścią filmu.
Boks był bardzo popularny w czasach Wielkiej Depresji. Dzięki niemu ludzie zapominali o swoich własnych problemach i, przynajmniej raz na jakiś czas, czuli się szczęśliwi i zaangażowani w coś innego niż walkę o każdą kromkę chleba. Film całkiem nieźle przedstawia ten okres w historii Ameryki, bez żadnego wybielania pokazuje biedę, jaka panowała, a także różnicę w poziomie życia różnych klas społecznych. Howard na szczęście nie boi się pokazać tego, że dla bogaczy nie było żadnej Depresji, tylko trochę mniej huczne przyjęcia. Oczywiście jest to wszystko trochę tendencyjne, bo to przecież subiektywne spojrzenie reżysera i scenarzystów, które dodatkowo miało pocieszyć, a nie zdołować, niemniej za odwzorowanie epoki ma u mnie Howard plusa… Szkoda tylko, że reżyser jedynie ukazał czasy kryzysu jako tło i nie wykorzystał do końca możliwości, jakie daje filmowi ten okres. Widocznie tak miało być i film miał być jednym wielkim bezkrytycznym pocieszaczem…
Długo szukałem odpowiedniego przymiotnika, który by idealnie określał Cinderella Man i za każdym razem powracało jedno słowo – amerykański… To najlepsze określenie filmu Howarda. Nie ma tu może powiewającej flagi i tego typu rzeczy, ale patriotyzm wprost wylewa się z ekranu. Nawet wtedy gdy film powinien się skupić na pogłębieniu psychologicznym postaci i ukazaniu ich trudnej sytuacji, Howard stara się pokazać, jaka ta Ameryka jest wspaniała i wielka oraz jakim szczęściem jest w niej żyć. Bardzo to przeszkadza w odbiorze filmu, który z założenia miał być historią człowieka i jego walki z czasami, z którymi przyszło mu się zmagać. Film jest robiony ‘pod Oscary’ i niestety widać to na każdym kroku i w każdym kadrze. Żadnemu filmowi taka polityka nie wyszła na dobre, wystarczy przypomnieć zeszłorocznego Aviatora Scorsesego. Wróżę Człowiekowi ringu podobną karierę. Howard jeszcze nie nasycił się chyba wystarczająco sukcesem swojego Pięknego umysłu, bo miejscami Cinderella Man wygląda tak, jakby reżyser postanowił jeszcze raz wykorzystać sprawdzoną formułę, żeby zgarnąć kilka statuetek. Tanie granie na emocjach jeszcze można by jakoś przeboleć, gdyby historia została opowiedziana w należyty sposób, ale, uwierzcie mi, pomimo tego całego wychwalania filmu, tak nie jest. Wręcz przeciwnie, miejscami odnosi się wrażenie, jakby wszystko było zrobione na odwał, tylko po to, żeby dać możliwość pokazania, jak to Ameryka ‘podnosi się z kolan’… To chyba jeden z najgorszych filmów Howarda, który reżyserem wybitnym nigdy nie był, ale za to rzemieślnikiem wybornym, któremu udało się stworzyć kilka świetnych filmów.
Wracając do filmu – przede wszystkim jest opowiedziany bardzo niespójnie, bardzo często zwalnia i tak już nieśpieszne tempo, po to, by w najgorszym momencie wrócić i pogrzebać się jeszcze bardziej. Wygląda to czasami aż komicznie – kiedy Howard w najbardziej tragicznych momentach filmu robi sobie przerwę i serwuje nam jakiś ‘amerykański’ tekst. Aż się wierzyć nie chce, zważając, że to historia boksera, którego wielu nie pamięta. Tym bardziej dziwi zachwyt, w jaki popadła większość amerykańskiej widowni, obsypując film samymi komplementami i wystawiając najwyższe oceny. Ja rozumiem, że patriotyzm i w ogóle, ale jakiś samokrytycyzm trzeba w sobie mieć. Na przykładzie historii tego filmu widać w sumie, jaki to naród – wcale nie taki wielki, jak sobie go Howard wyobraża. Bo jeśli za każdym razem, gdy ktoś będzie bezkrytycznie chwalił Stany, to od razu przyjmą go z otwartymi ramionami i wezmą go za swojego – to ja dziękuję. Czyżby Howard znalazł nową receptę na sukces? Możliwe, ale niesamowicie przygnębiająca jest myśl, że reżyser mógłby pójść ze swoimi przyszłymi produkcjami w tym właśnie kierunku i pociągnie kilku młodych ze sobą przy okazji. Nasuwa mi się tylko jedno słowo na określenie tego typu zachowania. Zgadnijcie jakie. Parafrazując Obelixa – ale głupi ci Amerykanie!
Jedną z niewielu rzeczy, jakie film ma do zaoferowania, oprócz patriotycznej papki, jest obsada, którą Howardowi udało się zebrać. Russell Crowe, który jest przecież świetnym aktorem, tutaj wyraźnie został zdegradowany do roli przyciągacza publiczności. Dlaczego? O tym za chwilę. Największą gwiazdą filmu nie jest jednak Crowe, tylko Paul Giamatti, który gra przyjaciela i trenera Braddocka. Jest to rola ze wszech miar świetna. Jego bohater jest ciepły, współczujący, i – przede wszystkim – to prawdziwie oddany przyjaciel i świetny trener. To właśnie momenty, gdy ‘walczy’ z Braddockiem na ringu świadczą o jego klasie jako aktora. Jak dla mnie to Giamatti powinien dostać Nagrodę Akademii, bo dał prawdziwy koncert gry aktorskiej. To jedyna rzecz w tym filmie naprawdę warta tej statuetki. Chociaż znając życie to ktoś mu ją sprzątnie sprzed nosa… Wracając do Crowe’a – nie jest zły, ale nie jest to także jedna z jego lepszych ról. Dobrze zagrał Braddocka i tyle. Jimmy to normalny człowiek, a nie kolejny Rocky. To człowiek, który umiłował życie i swoją rodzinę ponad wszystko. Nawet ponad ukochany boks. To człowiek, który naprawdę był inspiracją dla wielu i swoim hartem ducha dawał wzór godny naśladowania. I to wszystko Crowe umiejętnie pokazuje, niestety scenariusz i skłonność Howarda do mędrkowania skutecznie utrudniły mu zadanie, spychając go na drugi plan, za Depresją i patriotycznymi wstawkami. Szkoda, że taka postać doczekała się tak średniego filmu. Braddock zasługiwał z pewnością na więcej… Jeśli już piszę o obsadzie, to nie wypada nie wspomnieć o Renee Zellweger, która wystąpiła w roli żony Braddocka, Mae. Tak, wystąpiła, a nie zagrała, bo grą tego nie można nazwać. Co sobie myślała Renee na planie (oprócz możliwości uzyskania kolejnej nominacji do Oscara) trudno ocenić. Natomiast w filmie wygląda, jakby się bardzo dobrze bawiła. Przy okazji Howard zafundował nam możność zobaczenia Renee w kilku możliwych wersjach płaczu – płacz tragiczny, płacz niezrozumienia czy płacz szczęścia to tylko niektóre wersje, jakie możemy zobaczyć na ekranie. Dziękujemy Ron!
Kolejnym plusem filmu jest… sam film – czyli wszystko, co widzimy na ekranie, cała wizualna otoczka, która jest ucztą dla oka. Na szczęście twórcy postawili na wierne odwzorowanie epoki, w której dzieje się akcja. Cała scenografia jest jakby wyjęta żywcem z lat 30., co w połączeniu z bardzo ładnymi zdjęciami powoduje, że film ma swój klimat. Szkoda tylko, że Howard uparł się, żeby zrobić z tego rozmemłaną patriotyczną papkę. Jednak pomimo wszelkich starań reżysera, klimat filmu unosi się gdzieś tam w powietrzu i podnosi końcową ocenę. Na uwagę zasługują także sceny na ringu. Co jak co, ale Howard jednak sprawnym rzemieślnikiem jest i to widać. Całe areny i ringi są pięknie i dokładnie odwzorowane, a ładnie nakręcone i zmontowane sceny walk stanowią przede wszystkim wizualną atrakcję dla widza. Wizualną, ponieważ zabrakło troszkę dramatyzmu i wykorzystania tej brutalnej, pierwotnej siły i agresji, jaką niosła ze sobą choćby postać Maxa Baera. Nie można mieć wszystkiego i ogólnie do tego elementu filmu nie ma co się doczepiać, ale na pewno mogło być lepiej.
Podsumowując, jest to jednak zawód, bo to obraz wyłącznie dla pragnących pochlebstw Amerykanów, wszyscy inni zauważą wady i dziury w filmie. To, co mogło być niesamowitą historią walki jednostki, zostało sprowadzone do filmu “ku pokrzepieniu serc”, i nawet to nie zostało zrobione dobrze. Film kręcony pod Oscary nigdy nie zdobędzie takiej publiczności, jaką zdobyłby film robiony od reżysera dla widza. Lubię Rona Howarda, choćby tylko za Willow ma u mnie dozgonną wdzięczność, ale jeśli znowu zabierze się za jakąś biografię amerykańskiej legendy, to do kina na pewno nie pójdę.