REBEKA
Przyzwyczaiłem się już do myśli, że zdobywca Oscara za najlepszy film powinien mieć na swoim koncie jeszcze kilka innych statuetek. Co najmniej pięć, bo to ładna liczba, którą już można się pochwalić. Ale od paru lat widzę, że laureaci najbardziej liczącej się nagrody filmowej w najważniejszej kategorii mają problem z tym, aby wynieść z Kodak Theatre tych kilka Oscarów więcej. Oczywiście nie każdy wygrany musi być od razu Titanikiem, lecz mam dziwne wrażenie, że czas będzie mniej wyrozumiały dla tych dwu-, trzy-, czterokrotnych zwycięzców. Nikt nie odbierze tym filmom prestiżu, pytanie tylko, na jak długo pozostaną one w naszej pamięci. Zdarzają się chlubne wyjątki, jak Casablanca z tylko trzema nagrodami, lecz częściej pozostają z nami słabe filmy z dużą liczbą statuetek niż dobre z niewielką. Gdy zatem w tym roku Spotlight dostał zaledwie dwie statuetki, zacząłem się zastanawiać nad innymi najlepszymi filmami o tak skromnym dorobku. Od razu na myśl przyszła mi Rebeka, hollywoodzki debiut Alfreda Hitchcocka z 1940 roku.
Młoda, niewinna dziewczyna pracująca jako towarzyszka bogatej damy poznaje w Monte Carlo bogatego Maxima de Wintera, osobnika na pierwszy rzut oka oschłego i wyniosłego. Nie bez przyczyny jest fakt, że rok wcześniej jego żona zmarła w tragicznych okolicznościach, on sam zaś od tego czasu nie potrafi przemóc się, aby wrócić do swojej posiadłości, Manderley. Maxim ożywa jednak pod wpływem skromnej dziewczyny, a i ona bardzo szybko zakochuje się w coraz mniej przygnębionym milionerze. Gdy wracają z Monte Carlo, są już małżeństwem, kierując się, nie bez obaw, do jego rodzinnego majątku. Uwagę męża zaprzątają interesy związane z Manderley, żonę dręczy zaś konieczność zostania przestrzegającą etykiet wytworną damą. Zwłaszcza że pilnująca tam porządku pani Danvers ma swoje zdanie o uzurpatorce, niegodnej miana pani de Winter.
Nietypowy to film jak na Hitchcocka, zwłaszcza jeśli spojrzeć na Rebekę przez pryzmat najsłynniejszych dzieł mistrza suspensu.
Nie jest to thriller, choć od samego początku przeczuwamy, że za śmiercią pierwszej żony Maxima kryje się jakaś wielka tajemnica. Bliżej mu do romansu gotyckiego, uwspółcześnionemu, lecz mającemu wszystkie cechy takiego utworu – wielką miłość, nawiedzone domostwo, przeszłość, od której nie mogą uwolnić się bohaterowie, oraz szaleństwo narzucające zaskakujący rozwój wydarzeń.
Przez pierwszą połowę reżysera Zawrotu głowy interesuje przede wszystkim romans głównych bohaterów, ich różnice, które zamiast decydować o wzajemnej sprzeczności, służą temu związkowi. Trudno nie dopingować głównej, bezimiennej bohaterce o słodkiej twarzy Joan Fontaine oraz arystokratycznemu Laurence’owi Olivierowi jako Maximowi – jego gnębią wciąż żywe demony przeszłości, ona, ze swoją naiwnością i niedoświadczeniem, wydaje się idealną na to odtrutką. Czy jest tam miejsce na miłość? Oczywiście. Hitchcock nie neguje uczucia, jakim bohaterowie zaczynają do siebie pałać, choć od przyjazdu do Manderley jest ono co rusz kwestionowane i poddawane w wątpliwość. Zwłaszcza przez nią, odczuwającą presję dorównania swojej nieżyjącej poprzedniczce.
Geniuszem zarówno filmu, jak i służącej za podstawę fabuły książki Daphne du Maurier (autorki również zekranizowanych przez Hitchcocka Ptaków), jest obdarcie głównej bohaterki z cech świadczących o jej jednostkowości. Nie ma ona imienia i nazwiska, miano „pani de Winter” zyskuje po ślubie z Maximem, jednocześnie dzieląc je z jego poprzednią żoną. Jej uległość i niewiedza wielokrotnie sprawiają, że jest postrzegana (również przez samą siebie) jako ktoś słaby, ktoś, kto w Manderley znalazł się przez przypadek. Dochodzi nawet do sytuacji, kiedy postać Fontaine nie reaguje na dźwięk swojego nowego nazwiska, myśląc, że chodzi o Rebekę. Największym sukcesem aktorki jest ukazanie swojej bohaterki w ciągłym impasie, niemocy – nie może uwolnić się od porównań do swojej poprzedniczki, gdyż nie ma do zaproponowania nic w zamian. Niewinnością, brakiem doświadczenia i strachem przed otoczeniem sytuuje się w hierarchii domu niżej od pani Danvers, której widmowa aparycja i beznamiętny ton głosu tylko wzmagają poczucie obcości. Ta się pogłębia z każdą wzmianką o Rebece, jej pięknie, klasie, geniuszu organizacyjnym oraz wielkim uczuciu do Maxima.
Jakby tego było mało nawet w śmierci tytułowej postaci jest coś tragicznie doskonałego, poniekąd dlatego, że niewyjaśnionego.
Czy Hitchcock wykorzystuje ten wątek, aby popisać się maestrią w budowaniu suspensu? Nie tym razem. Zagadka służy pogłębieniu rysunku psychologicznego bohaterów, zwłaszcza właśnie Rebeki, nieobecnej ciałem, lecz prawdopodobnie najpełniej zarysowanej postaci dramatu. To zaskakujące, jak bardzo nasz stosunek do niej zmienia się w trakcie całej opowieści, kiedy to ujawnia nam się jej prawdziwe oblicze, jak silnie narzuca ona swój punkt widzenia. Z początku pierwszą panią de Winter poznajemy przez pryzmat innych bohaterów, lecz im bliżej końca, tym perspektywa ulega przeobrażeniu, i to Rebeka decyduje o losach praktycznie wszystkich postaci. Przestaje być tylko obrazem na ścianie bądź wspomnieniem, a staje się kimś, bez kogo Manderley i mieszkający tam ludzie nie mogą istnieć.
Ale nie tylko Rebeka jest bardzo nietypowym bohaterem ponurego melodramatu Hitchcocka. Również tajemnicze i ciche Manderley, od którego nie ma ucieczki; przeklęte dziedzictwo pierwszej pani de Winter, już od pierwszej sceny nadające całości nieco onirycznego, odrealnionego tonu. Wszakże domostwo Maxima poznajemy we śnie głównej bohaterki i jawi nam się ono jako coś bajkowego oraz strasznego zarazem – usytuowane w miejscu niedostępnym dla większości ludzi, do którego wstęp mają tylko martwi lub śniący. I choć doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że oglądamy jedynie makietę, nie zaś autentyczny budynek, wrażenie, jakie wywiera na nas schowana za mgłą i lasem posiadłość, pozostaje z nami do samego końca.
Gdy w finale ponownie je widzimy, nie mamy wątpliwości, że jesteśmy świadkami już nie snu, lecz koszmaru. Twórca późniejszej Psychozy obdarowuje nas natomiast pojedynczym ujęciem, które ukazuje w pełnej glorii szaleństwo pani Danvers. Nie chodzi nawet o to, co wtedy robi, lecz o sposób, w jaki obłąkańcza twarz grającej ją Judith Anderson pojawia się w kadrze na tle monstrualnego ognia. Jest to moment niespodziewany i przerażający, dobitnie podkreślający, z jak niszczycielską siłą mamy do czynienia, jednocześnie wydobywający ukryte w Rebece obsesję i szał, ulubione przez reżysera tematy.
Czy pomimo tego film Hitchcocka jest dziś pamiętany? Zdobywcę dwóch Oscarów, tego najważniejszego oraz za czarno-białe zdjęcia dla George’a Barnesa, należy pochwalić za styl i elegancję, które ubierają dosyć mroczną fabułę w szaty szlachetnej rozrywki. Również nominowani do nagrody Akademii Fontaine, Olivier i Anderson, wspierani przez wybornego George’a Sandersa w roli cudownie zepsutego szantażysty, pomagają uwierzyć w tę niesamowitą historię. Rebeka uchodzi, całkiem zasłużenie, za arcydzieło mistrza suspensu, lecz mam wątpliwości, gdzie jest jej miejsce w pamięci widzów. Łatwiej znaleźć tropy i nawiązania do tego klasyka we współczesnym kinie (aby nie szukać daleko – zeszłoroczne Crimson Peak: wzgórze krwi, a nawet… Pięćdziesiąt twarzy Greya), niż uznać dzieło Hitchcocka za jeden z jego słynniejszych utworów. Zdobyte Oscary niespecjalnie służą w tym względzie. Być może powodem takiego stanu rzeczy jest rzeczywiście ich niewielka liczba. Być może natomiast Anglik nakręcił lepsze filmy w swojej karierze. Nie wierzę jednak, że ktokolwiek kto zobaczył tę harpię, panią Danvers, szepczącą jadowite słowa do uszu biednej pani de Winter, umiał wyrzucić ją później z pamięci.
korekta: Kornelia Farynowska