COUP DE CHANCE. Najlepszy Allen od lat [RECENZJA]
Filmy Woody’ego Allena wzbudzają zachwyt najczęściej wtedy, gdy błyskotliwe dialogi łączą z przewrotną formą. Całe szczęście Coup de chance wpisuje się w powyższe ramy, co czyni go jednym z najlepszych filmów reżysera od parunastu lat.
Skoro Allen nieanglojęzyczny, to europejski. A skoro francuski, to i Paryż. Stara miłość Woody’ego Allena do tej stolicy jest wiecznie żywa. I nawet jeśli padło na Paryż z czystych, pragmatycznych pobudek związanych z finansowaniem filmu, to i tak wyszło na dobre. W filmach Allena Paryż jest piękniejszy niż w rzeczywistości. Magia kina? Jak najbardziej. Znajomość i rozumienie francuskiej kultury? Również.
Już pierwsza scena buduje nam obraz tego, co w tym Allenowskim wydaniu otrzymamy. Dwójka młodych ludzi, Fanny i Alain, przez przypadek trafia na siebie w Paryżu. Znają się jeszcze z liceum (Alain podkochiwał się w swojej koleżance), przez chwilę prowadzą nieskładny small talk, wymieniają się numerami i w sumie to tyle. Tylko jak tam między nimi iskrzy! Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że Allen szykuje nam powrót do swoich sensualnych i czarujących czasów.
On – literat, idealista, młodociany pisarz, tzw. Dreamer i chwilami lekkoduch. Ona – również artystyczna dusza (w szczególności kocha poezję), choć biurowa praca w galerii sztuki nie sprawia jej zbyt wiele satysfakcji. Oboje – rozwodnicy, ale z jednym wyjątkiem: on aktualnie singiel, ona w związku z drugim mężem, nieco zaborczym, dziecinnie zawistnym, lekko odbiegającym od normy, ale za to jakże bogatym. Jej Jean to też ekscentryk – w jednym z pokojów ma ogromną kolekcję miniaturowych ciuchci i replikę trasy, którą chyba kocha bardziej od swojej żony. A ona, jak się dowiadujemy, wyszła za niego raczej z braku laku. Nic zatem dziwnego, że Fanny coraz bardziej angażuje się w relację z Alainem. A Jean zaczyna zauważać, że coś nie gra. I nie jest to człowiek, który prędko o czymś zapomina.
Co doskonale wychodzi Allenowi w tym filmie, to sposób, w jaki igra z widzem i jego oczekiwaniami. Coup de chance zaczyna się jako typowy Allenowski romans o ludzkich słabościach, zaprzeczający, że człowiek – istota słaba – potrafi nie krzywdzić drugiej połówki. O dziwo nie kończy się na tym: scenariuszowa wolta gdzieś z połowy filmu kompletnie zmienia zarówno klimat i dynamikę komedii, jak i jej główne założenie. Coś, co na początku przypominało połączenie motywu z Wieku niewinności Edith Wharton z sielankową otoczką Seksu nocy letniej, prędko zamienią się w lekki i zajmujący kryminał à la Panna Marple spod pióra Agathy Christie. W pewnym momencie na scenę tej kameralnej komedii wchodzi mama Fanny; z początku pojawia się tylko przejściowo, ale zaczyna grać coraz większą rolę w tym zagadkowym przedstawieniu. Trudno uwierzyć, że to wszystko mieści się w mniej niż dwugodzinnym filmie, ale to prawda – Allenowi na starość jeszcze się chce.
Nie dość, że po raz pierwszy od +/- dziesięciu lat nakręcił komedię, która nie przypomina nieintuicyjnej repety z jego poprzednich filmów, to jeszcze wyszedł poza granice swojego własnego mikrokosmosu. Allen napisał scenariusz w języku francuskim, a do tego wziął do filmu (przynajmniej) część mniej znanych aktorów i aktorek. Niektóre głosy zarzucały Allenowi zbyt dużą informacyjność (a nie zabawność) dialogów w tym filmie. Sam Allen wspominał, że nie zna tak dobrze języka francuskiego, co nie zmienia faktu, że jest to raczej nieuzasadniona argumentacja widowni. To prawda, czasem trzeba poczekać, aż trafiony żart w końcu nadejdzie, ale to nie jest tak, że film w ogóle nie ma w sobie zachwycających, słownych rozpraw.
Jedno jest jednak pewne: Allen bardziej bawi się w komedię pomyłek: filmowy zbieg wydarzeń zaskakuje i bawi bardziej niż kiedykolwiek, a przy okazji Allen znajduje nieco przestrzeni na filmową filozofię. Oferując nam rozprawę nad tytułowym „łutem szczęścia”, trochę niczym Szekspir – poprzez ironię i humor sytuacyjny – gdyba, na ile jesteśmy w stanie zbudować własne szczęście (a przy okazji je mieć), a na ile jest to niezależne od nas. Głębszych wniosków raczej brak, lecz to nic złego: odpowiedź na te pytania dostajemy w finałowym katharsis; przewidywalnym, aczkolwiek przypominającym nam o kojącej mocy kina.
Pięćdziesiąty film Woody’ego Allena prawdopodobnie zakończy jego filmografię na tej jubileuszowej liczbie (chociaż kto wie, na weneckiej konferencji trzymał się doskonale jak na swój wiek). Coup de chance raczej nie wejdzie do kanonu, lecz, dla niektórych, ma szansę stać się filmem kultowym. Dla wiekowego Allena powinno być to zarówno tylko tyle, ale i aż tyle.