Ciało i krew (1985)
1501 rok. Na polski tron, w dużej mierze dzięki tak zwanemu przywilejowi mielnickiemu, wstępuje Aleksander Jagiellończyk. Pięć lat później na jego miejsce nastanie brat, Zygmunt Stary. Potężnej dynastii Jagiellonów wiele już nie zostało, ale, rzecz jasna, nikt nie zdaje sobie z tego sprawy. Polska jest wówczas znaczącym graczem na europejskiej arenie politycznej. Dziewięć lat minęło od czasu odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Michał Anioł rozpoczyna prace nad rzeźbą Dawida, Katarzyna Aragońska po raz pierwszy spotyka się z Arturem Tudorem, nie mając pojęcia, ile bólu kryje się w jej przyszłości z tego powodu. Mikołaj Kopernik wstępuje na studia medyczne w Padwie. Władzę w Anglii sprawuje Henryk VII, we Francji rządzi Ludwik XII, świętym cesarzem rzymskim jest nominalnie Maksymilian I Habsburg, a papieżem Aleksander VI z rodu Borgiów.
Zjednoczenie Włoch natomiast to miraż bardzo, bardzo odległej przyszłości. Cały XVI wiek to wojny, wojny i jeszcze raz wojny. O supremację, o wpływy, o znaczenie, o władzę. Włoski but to jedna wielka rana i arena nieustających konfliktów. Grody przechodzą z rąk do rąk, w zależności od tego, kto akurat ma po swojej stronie więcej zbrojnych – i najemników. Lokalny watażka Arnolfini ich rękami odzyskuje odebrane mu miasto, problem w tym, że nie wywiązuje się z obietnicy, odwołując prawo do swobodnego grabienia łupów, za które kupił swoich popleczników.
Odbierając obiecaną nagrodę najemnikowi, musisz liczyć się z zemstą. Tym bardziej, jeżeli masz do czynienia z charyzmatycznym przywódcą, jakim bez wątpienia jest Martin (bezwstydnie wprost atrakcyjny Rutger Hauer), i z potęgą przesądu. A przecież to są czasy, kiedy za samo podważenie istoty Bożego znaku można zarobić ostrzem w bebechy. I fakt, że przekabaciłeś na swoją stronę dotychczasowego kapitana najemników – w gruncie rzeczy marzącego o spokojnym życiu Hawkwooda – to też żadna gwarancja na przyszłość.
W początkowym zarysie scenariusz miał się opierać na konflikcie na linii Hawkwood–Martin, jednak naciski ze strony studia wymusiły na Verhoevenie wprowadzenie wątku specyficznego trójkąta obejmującego Martina, Stevena – syna Arnolfiniego, i młodziutką arystokratkę Agnes. Sam reżyser ubolewał nad tym później, twierdząc nawet, że to niepotrzebne kompromisy skazały film na komercyjną porażkę w Stanach.
Z perspektywy lat patrzy się jednak na to zgoła inaczej, a jest jeszcze ciekawiej, gdy pomyśleć o najnowszym dziele Verhoevena, czyli Elle. Między odtwarzaną przez Isabelle Huppert Michèle a Agnes w interpretacji Jennifer Jason Leigh można bowiem znaleźć ciekawe podobieństwa. Obie zostają brutalnie zgwałcone. Obie świadomie odrzucają myślenie o sobie jako o “ofierze”. Obie mają skłonność do manipulacji, ale i wielkie pokłady siły.
Michèle jest niezależną, dojrzałą, samoświadomą kobietą, Agnes natomiast, chociaż urodziła się w czasach niełatwych, to jednak całe życie była trzymana pod kloszem, niemniej w decydującym momencie okazuje się wystarczająco przebiegła, by podjąć grę i przetrwać. Ona nie jest stworzona do nużącego dworskiego życia, ma w sobie ducha przygody, a jej namiętności są silne i wykraczające daleko poza to, co wypada. Zaczyna z bardzo kiepskimi kartami, a jednak wychodzi na swoje w rozgrywce, której nie miała prawa wygrać.
Niezależnie od poruszenia mocną i bardzo przykrą w oglądaniu sceną gwałtu ani Michèle, ani Agnes nie potrzebują naszego współczucia. Z wielu względów trudno je również polubić, natomiast trudno też nie podziwiać tak skutecznie manifestowanej niezależności i siły. Nie jesteś ofiarą. Nie musisz nią być. Nikt nie ma ani prawa, ani władzy, by uczynić z ciebie ofiarę w imię przemocy, kontroli czy chorej żądzy. Nigdy i w żadnym wypadku.
“Ofiara” gwałtu nie jest zatem “ofiarą”. A co z liderem najemników, Martinem? Jego życie to bitka, jatka i wypitka, na czele prostackiej, głośnej i agresywnej kompanii. To jego rzeczywistość, podobnie jak sielskie zamkowe życie było rzeczywistością Agnes. I podobnie jak ona, i on nie do końca do tych realiów pasuje. Jest ewidentnie bardziej wykształcony, elokwentny i mniej surowy w obejściu niż reszta zgrai. Ma w sobie jakąś niewypowiedzianą tęsknotę za czymś bardziej stałym, poprawnym, szlachetniejszym. Na początku to, owszem, tylko zabawa, trochę kpinka, jak małpowanie eleganckiego jedzenia nożem i widelcem. Agnes przeczuwa jednak, że to więcej niż tylko błazeński pozór. To jej szansa i zgrabnie ją wykorzystuje.
“Prostacki najemnik” nie jest więc taki znowu prostacki. Nietrudno się zatem domyślić, że ta sama zasada odnosi się też do Stevena, nakarmionego mandragorą szlachetnego rycerza na białym koniu. Z tego wszystkiego zgadza się co najwyżej koń, nawet nie biały, bo już rycerskość i szlachetność są mocno dyskusyjne. “Jesteś równie twardy jak ja” – mówi z zadowoleniem bezwzględny Arnolfini. “Jeżeli jest taka konieczność” – potwierdza Steven. Inżynier, pionier, otwarty na nowe koncepcje medyczne i wojskowe fortele – też nie pasuje do swoich czasów. Nikt tutaj w pełni nie przynależy do miejsca, które zajmuje, ani do tego, które próbuje zająć.
Jakakolwiek walka z przeznaczeniem jest zatem z góry przegrana – prędzej czy później trzeba będzie ustawić klocki w określonym porządku. Takie już są reguły gry, i wadząc się z nimi, nie zajedziesz daleko, więc ostatecznie rycerz znów stanie się rycerzem, arystokratka – arystokratką, a zbój – zbójem.
Jakaż to byłaby piękna, chociaż brutalna baśń dla dorosłych, gdyby w tle przemknął chociaż jeden smok, a potrawkę z mandragory serwowano na liściach lembasa zamiast pod szubienicą. To mimo wszystko bardziej kino przygodowe niż film historyczny i w otoczce fantasy nie byłby to świat tak ponury, kaleki, toczony plagą i wojną, w którym szewczyk zdobywa sobie księżniczkę tylko wówczas, gdy ją porwie, zniewoli i zhańbi.
Jednocześnie jednak ze smokiem w tle ta opowieść o manipulacji i bezwzględnej grze w przetrwanie straciłaby połowę swojej wartości. Niech zatem przygoda trwa, a bohater ucieka z łupem z dala od zamku, z którym idzie z dymem całe jego urojone szlachectwo. Tylko złudzeń trochę jakby mniej.
korekta: Kornelia Farynowska