CHURCHILL (2017). Marnowanie potencjału
Minęło ponad osiemdziesiąt lat, odkąd postać Winstona Churchilla po raz pierwszy zagościła w świecie dziesiątej muzy. Od tamtej pory pojawił się w ponad pięćdziesięciu produkcjach telewizyjnych i kinowych, w sztukach teatralnych, a nawet w grach. W tym roku na ekrany wchodzą dwie kolejne filmowe inkarnacje jego osoby. Niestety pierwszej z nich, zatytułowanej po prostu Churchill, daleko do doskonałości.
Podobne wpisy
Jest początek czerwca roku 1944. Alianci stoją przed zadaniem wyzwolenia Francji, które może okazać się kluczowe w grze o zwycięstwo drugiej wojny światowej w Europie. W przeciągu kilku dni ma rozpocząć się dowodzona przez generała Eisenhowera operacja Overlord, a jej pierwszym etapem będzie desant alianckich wojsk na plażach w Normandii. Strategii Amerykanów opiera się Winston Churchill, próbujący powstrzymać start całej operacji.
Churchill tutaj to postać obarczona trudnymi wspomnieniami z przeszłości i nieco zawieszona w tym, co było kiedyś. Niejednokrotnie implikuje się, że jego strategiczne rozwiązania są już przestarzałe, a sposób prowadzenia wojny poszedł do przodu, jednocześnie zostawiając Brytyjczyka w tyle, razem z jego myśleniem i metodami. Nikt oczywiście nie neguje jego dawnych sukcesów i zasług, ale nawet szacunek nie sprawi, że Churchill nie będzie dla amerykańskich żołnierzy irytujący w swoich przekonaniach, w związku z czym właściwie każda jego rozmowa z którymś z dowodzących kończy się awanturą.
Churchill jest tu przede wszystkim bardzo zmęczony – w pierwszej kolejności wojną i związanym z nią stresem, ale wydaje się, że w jakimś stopniu również samym sobą. Wpada w depresyjne nastroje, sięga po alkohol, wydziera się na współpracowników, oddala się od żony. Owszem, pertraktując z wojskiem, proponuje honorowe i altruistyczne rozwiązania oraz wielokrotnie wyraża chęć uratowania istnień, które niechybnie staną się konieczną ofiarą, lecz jego postawa to całościowo kondensacja tak wielu negatywnych emocji, że właściwie nie czuje się szczególnej potrzeby kibicowania mu w tej misji. Co najwyżej pewien żal.
W żadnym wypadku nie jest to wina wcielającego się w niego Briana Coxa, bo występ aktora jest niewątpliwie najjaśniejszym punktem filmu. To właśnie ta rola jest elementem przyciągającym do ekranu. Cox bezbłędnie wygrywa wszystkie emocje, od smutku, po złość i rozczarowanie, a kiedy wysłuchuje historii swojej asystentki i uśmiecha się do niej pocieszająco, to w ciągu jednej chwili wytwarza wokół siebie ojcowską aurę. Jedna z tych ról, w których aktor całkowicie przenika w daną postać. Również taka, która zasługiwała na lepszy scenariusz, bo to właśnie skrypt jest tutaj największym problemem.
Wiodący wątek filmu, czyli kulisy słynnego D-Day, to niewątpliwie atrakcyjny temat nie tylko dla pasjonatów historii, lecz także kina wojennego w ogóle, w szczególności opartego na świetnie skonstruowanym scenariuszu. Próżno jednak szukać takowego w Churchillu – tempo jest powolne, a dialogi rażą topornością. Sam Churchill, o którego błyskotliwości i ciętym języku krąży przecież mnóstwo anegdotek, tutaj nie wychodzi poza zamknięty krąg zamartwiania się i powtarzania, ilu młodych ludzi zginie podczas desantu (gdybym za każdym razem, gdy pada fraza „tylu młodych”, miał wypić kieliszek czegoś mocnego, mógłbym nie dotrwać do końca seansu). Ta interpretacja broni się wspomnianą rolą Coxa, ale już jako postać jest zbyt jednowymiarowa. Zupełnie nie wykorzystano potencjału, jakim jest osoba doskonałego stratega konfrontującego własne doświadczenia i metody z ówczesnymi rozwiązaniami wojennymi – Churchill zostaje już na początku postawiony przed faktem dokonanym, a potem chodzi i narzeka. Dużo mówi się o jego wielkości i szacunku, jakim darzą go inni – gorzej, że poruszając się wyłącznie w obrębie filmu, trudno mi uwierzyć, że to rzeczywiście taka zacna postać, a prędzej ofiara utartego schematu pt. „cień samego siebie”.
Taka interpretacja zostaje wrzucona w wydarzenia, które według biografa Churchilla – Andrew Robertsa – w wielu aspektach znacząco mijają się z prawdą. Jest to o tyle ironiczne, że za scenariusz odpowiada Alex von Tunzelmann, z zawodu historyk. Zostawiając już nawet kwestię zgodności z faktami, to sama fabuła w formie takiej, jak przedstawiono w Churchillu, jest po prostu mało wciągająca. Chciałbym – jako widz – aby ciężar decyzji podjętej przez Eisenhowera, czyli poświęcenia tysięcy żołnierzy w imię wygranej niósł za sobą potężny ładunek emocjonalny, poruszył, sprawił, że ja – jako widz – zacząłbym rozmyślać nad tym, jaki rozkaz wydałbym na miejscu generała. Tymczasem w Churchillu ludzie rozmawiają w kółko o tym samym. Czasem krzykną. Czasem popatrzą w przestrzeń. Papierowe osoby, ot co. Choć drugoplanowi aktorzy robią co mogą, trudno zaangażować się jakkolwiek przy tak napisanych postaciach.
Film, szczęśliwie dla siebie, broni się warstwą wizualną. Jak na skromny dramat dziejący się w większości w pomieszczeniach, dużo tutaj ładnych kadrów (zilustrowanych dodatkowo świetną muzyką!), a widok ówczesnej motoryzacji czy sprzętów zawsze wzbudza pozytywne odczucia. To jednak nadal za mało, aby zapomnieć o powracających nieustannie sztywnych dialogach i wolnym tempie. Zawsze miło pocieszyć oko, tak czy inaczej. W tym wypadku w ładne opakowanie owinięto niezbyt interesujący portret interesującego człowieka. Mówi się w końcówce o zwycięstwie wojsk alianckich, ale na płaszczyźnie filmowej największym wygranym jest tu Cox – powiew świeżego powietrza w filmie spowitym obłokiem przeciętności ulatującym z ekranu niczym cygarowy dym wypuszczany z ust Churchilla.
korekta: Kornelia Farynowska