search
REKLAMA
Nowości kinowe

NIGDY CIĘ TU NIE BYŁO. Nikt nie jest niewinny

Maciej Niedźwiedzki

13 kwietnia 2018

REKLAMA

Joe (Joaquin Phoenix) to twardziel i życiowy rozbitek. Kilkusekundowe retrospekcje przypominają nam o jego pobycie w armii, prawdopodobnie w Iraku. W jego pamięci pozostały głównie obrazy okrutnych zbrodni. Doświadczył ich głównie jako obserwator. Znieczuliły go jednak i skrzywiły wrażliwość. Teraz już inaczej odczuwa ból, nauczył się nawet bez mrugnięcia oka go zadawać. Joe jest najemnikiem. Wyrównuje rachunki, odbiera długi i eliminuje jednostki na zlecenie. Jeśli ktoś dobrze zapłaci, zajmie się każdą sprawą. Byłby postacią bez serca, gdyby nie mocna więź z wymagającą opieki matką, z którą mieszka gdzieś na obrzeżach Nowego Jorku.

Z prośbą o pomoc do Joego zwraca się senator Votto. Zaginęła jego córka, a polityk nie chce, by w jej poszukiwaniach brała udział policja. To tak naprawdę tyle, jeśli chodzi o zawiązanie akcji Nigdy cię tu nie było. Od samego początku sprawa wydaje się podejrzana i niebezpieczna. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów nagrody za odnalezienie i fakt, że Joe nie ma absolutnie nic do stracenia sprawiają, że ten nie zastanawia się zbyt długo. Od razu podąża za pierwszym tropem. Do ręki bierze młotek – swoją ulubioną broń. Joe nie udaje zawodowca, zabija swoje ofiary brutalnie, zostawiając je z roztrzaskaną czaszką w morzu krwi.

Lynne Ramsey (reżyserka intrygującego Musimy porozmawiać o Kevinie) bardzo jawnie sięga po konwencję kina klasy B. Na podstawie tego samego scenariusza mogłaby przecież powstać kolejna część Uprowadzonej. Ramsey z fabuły banalnego akcyjniaka wyciąga maksimum. Jej autorski styl, a idą z tym również większe ambicje, wdzierają się w każdy kadr Nigdy cię tu nie było. Objawia się on po pierwsze w głębokim portrecie psychologicznym Joego. Pozornie wiemy o nim bardzo mało. Dostajemy bowiem same skrawki. Urywki z traumatycznej przeszłości połączone z zaburzoną przez ekstremalny styl życia percepcją rzeczywistości. Ramsey łączy wszystko w narrację, pozbawioną początku i końca. To ciąg myśli, faktów, hipotez i urojeń. Pozwalają one jednak wtargnąć w rozchwianą psychikę Joego, sprawiając, że staje się on nam bliski. Ciągle szalony, ale też w pewnych granicach przewidywalny.

Nie udałoby się tego efektu osiągnąć, gdyby nie wspaniały, jak zwykle, Joaquin Phoenix. To jeden z niewielu aktorów, którzy zdają się być zawsze całkowicie pochłonięci przez kreowaną postać. Zacierają granicę między tym, co przed i za kamerą. Twarz aktora znika za emocjami bohatera. Phoenix jest do bólu naturalny. Wiarygodny w każdym geście, w błądzącym spojrzeniu, w każdym drgnieniu, w każdym oddechu. Jego ciało przecinają blizny, a etyczny kręgosłup wydaje się nieuleczalnie przetrącony. Paradoksalnie jednak jest jedyną postacią w filmie, której możemy zaufać.

W Nigdy cię tu nie było trudno gdziekolwiek dojrzeć światełko w tunelu. Cały czas toniemy w bagnie. Ramsey estetycznie umieszcza swój film gdzieś w okolicach Taksówkarza – w kilku momentach nawet swobodnie go cytuje. To świat, w którym z każdego kąta czuć zapach zgnilizny i moralnego zepsucia. Jeśli po jednej stronie mamy klasyk Martina Scorsesego, to po drugiej znajduje się ideologiczna antywesternowa narracja. Nikt u Ramsey nie jest niewinny, dobry czy szlachetny, każdy na swoim koncie ma niezliczoną ilość zbrodni i wykroczeń. W tym towarzystwie trafia się jedna osoba, w której rodzi się sumienie, potrzeba praworządności – nawet tej wymierzonej w niepraworządny sposób. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że Joe jest postacią w pełni poczytalną. Trudno określić, na ile chęć odkupienia jest przez niego uświadomiona. Niewątpliwie jednak zaczyna ona w nim kiełkować. Może to też dziać się przypadkiem albo po prostu tak potoczył się los. Ramsey w ocenie Joego pozostawia widzowi swobodę interpretacji.

W You Were Never Really Here szczególnie interesujące jest to, jak Ramsey miesza ze sobą fabularnie wyeksploatowaną fabułkę, typową dla amerykańskich sensacyjniaków, z kinem autorskim, mającym rzecz jasna znacznie większe artystyczne ambicje. Obie te konwencje wzajemnie się nie wykluczają, ale pracują na wspólny sukces. Z ich połączenia powstała ciekawa propozycja dla fanów jednego i drugiego kina. Czego chcieć więcej?

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA