Był sobie dzieciak
Polska filmem wojennym stoi. Od lat II Wojna Światowa to dla polskich filmowców temat wciąż niewyczerpany i warty przepracowania. Sam rok 2013 przyniósł takie obrazy jak „Baczyński”, „Tajemnica Westerplatte”, „Sierpniowe niebo. 63 dni chwały” czy „W ukryciu”. Własną cegiełkę dołożył także Leszek Wosiewicz, któremu w końcu – w sierpniu zeszłego roku – udało się wprowadzić do kin swój nowy film, „Był sobie dzieciak”, którego zobaczyło całe… 4033 widzów, w tym ja.
Autor m.in. „Kornblumenblau”, “Cyngi” i “Rozdroże Cafe” z zamiarem zrobienia obrazu rozgrywającego się w realiach powstańczej Warszawy nosił się już od czasu szkoły filmowej, ale udało mu się to dopiero w 2010 roku. W ten sposób powstał „Taniec śmierci. Sceny z Powstania Warszawskiego”, który jednak nigdy nie trafił do kin (produkcja ta była emitowana przez Canal +). Efekt nie był zadowalający, więc twórca postanowił dostosować film do zagranicznego widza nieodróżniającego Powstania Warszawskiego od Powstania w Getcie Warszawskim, całość przemontował, do roli zupełnie zbędnego narratora, cytującego encyklopedyczne informacje na temat rozgrywających się wydarzeń, zatrudnił samego Olgierda Łukaszewicza i nadał całości nowy tytuł.
Głównym bohaterem historii jest Marek (Rafał Fudalej), licealista i początkujący poeta. Chłopak już na pierwszy rzut oka różni się od swoich rówieśników, jest delikatniejszy, mniej postawny, może bez większych problemów udawać kobietę podczas ucieczki z matką. Marka od innych odróżnia nie tylko fizyczność, ale również emocje, sprawia wrażenie wciąż niedojrzałego, niezwykle wrażliwego młodego człowieka. Przez ciągle „chuchających i dmuchających” na swego jedynaka rodziców jest zwyczajnie nieprzystosowany do szkoły życia jaką jest wojna.
Powstanie Warszawskie było walką o wolność. W podobnych kategoriach traktował je także Marek, lecz dla niego nie była to wyłącznie walka o wolność narodu, lecz przede wszystkim batalia o własną tożsamość. Chłopak uwolnił się spod „jarzma” rodziców i zaczął życie na własną rękę, teraz był zdany tylko na siebie. Bitwa o przetrwanie zdefiniowała Marka i pomogła mu się samookreślić oraz dojrzeć.
Dla mężczyzny chyba nie ma większej motywacji od kobiety stanowiącej motor napędowy jego wszelkich działań. Nie inaczej było w przypadku Marka, spotykającego na swojej drodze enigmatyczną Irenę (fenomenalna Magdalena Cielecka), folksdojczkę, którą uratował od śmierci. Dużą zaletą dzieła Wosiewicza jest ta z jednej strony niejednoznaczna, a z drugiej bardzo nasiąknięta erotyzmem, relacja pomiędzy dwoma osobami. Różnił ich nie tylko wiek, ale przede wszystkim pochodzenie; Marek to Polak z krwi i kości, jego ojciec jest grubą „szychą”, natomiast Irena to szukająca syna Niemka, świadomie działająca na niekorzyść Polaków. Czy moralne jest zakochanie się we wrogu?
Leszek Wosiewicz podchodzi do zagadnienia patriotyzmu i wojny od innej, dotąd nieznanej polskiemu kinu, strony. Twórca „Kronik domowych” bliżej przygląda się Niemcom, szuka przyczyny ich zezwierzęcenia. W żadnym wypadku ich nie usprawiedliwia, lecz stara się zrozumieć. 66-letni reżyser zauważa, że pojęcie patriotyzmu nie odnosi się tylko i wyłącznie do Polaków, ale Niemcy też byli patriotami. To była także ich wojna, gdzie byli oprawcami, lecz mimo wszystko godzili się na to, ponieważ poczucie przynależności do narodu niemieckiego stawało się nadrzędne.
Magdalena Cielecka po raz kolejny potwierdziła, że jest jedną z najlepszych polskich aktorek. Szkoda tylko, że w chwili obecnej polskie kino nie ma jej nic do zaoferowania, bo albo nie gra wcale, albo gra w filmach wątpliwej jakości, jak właśnie ten obraz, przez co rozmienia się na drobne. Na szczęście role na miarę swoich mistrzowskich możliwości wciąż zapewnia jej teatr, nie bez przyczyny aktorka jest jedną z muz samego Krzysztofa Warlikowskiego. U Wosiewicza robi co tylko może, kradnie każdą scenę, w jakiej się pojawia i w efekcie tego kreuje niezwykle ciekawą postać. Jej Irenę, będącą co prawda Niemką, można odczytywać jako figurę Polski i Polaków; jedni ją wciąż gwałcą, inną darzą miłością, a ona postępuje irracjonalnie, lecz przede wszystkim według własnych ideałów.
„Był sobie dzieciak” to wzorcowy przykład złego i niedoinwestowanego polskiego filmu wojennego. Reżyser, scenarzysta, producent i operator w jednej osobie wyszedł z błędnego założenia, iż ciekawy scenariusz zrekompensuje fatalną realizację, ubogą scenografię i koszmarny montaż. Błąd. Obraz ten opiera się na słowie oraz gestach, lecz to nie wystarczy. Jest zbyt teatralny, a co za tym idzie, za bardzo umowny. Tekst ten doskonale mógłby się sprawdzić na teatralnych deskach, lecz w filmie fabularnym nie ma miejsca na taką prowizorkę; pokazując widzowi trochę gruzu, kilka ognisk i trzech żołnierzy niemieckich tylko odsłonimy swój brak koncepcji, a nie oddamy realia ówczesnej rzeczywistości.
Do polskich filmów historycznych przylgnęła łatka obrazów, na które „pójdą szkoły”. Nowy film Wosiewicza również obowiązkowo powinien być pokazywany uczniom, a konkretniej – uczniom szkół filmowych. Aby wiedzieli jakich błędów nie popełniać i jakich obrazów nie kręcić.