BROOKLYN. W sidłach melodramatu
Ellis Lacey chce od życia znacznie więcej, niż może jej zapewnić małe miasteczko w Irlandii. Mieszka z nadopiekuńczą matką i starszą siostrą, z którą łączy ją silna emocjonalna więź. To w znacznej mierze przez nią zostaje zmotywowana, by opuścić dom rodzinny i popłynąć do Ameryki. Poszerzyć własne horyzonty, odetchnąć innym powietrzem i spróbować osiągnąć prawdziwy sukces. To jednak nie kolejna realizacja american dream, ale próba podskoczenia o choćby jeden poziom wyżej w społecznej drabince. Samo poznanie wielkiego świata za oceanem i względne ustatkowanie się tam będzie osiągnięciem. Ellis (Saoirse Ronan) to mądra i odpowiedzialna dziewczyna, trochę nieśmiała i cicha, ale świadoma swoich ograniczeń oraz możliwości, obdarzona ciepłym, empatycznym spojrzeniem i czułością. Szybko zyskuje moją sympatię, nie chcę, by stała się jej krzywda. Kibicuję jej, jest uroczo niewinna i dobra, ostrzegam ją przed nierównościami chodnika, by przypadkiem nie potknęła się na ulicach Nowego Jorku.
Brooklyn wydaje się kolejną przewidywalną realizacją melodramatu. Reżyser, John Crowley, przeskakuje po kolejnych punktach tego fabularnego schematu, nie dodając wiele od siebie. Bohaterowie zakochują się w sobie praktycznie od pierwszego wejrzenia, oczywiście nadchodzi nieuchronne rozstanie, a kwestia „kocham cię” pada w idealnie stworzonych ku temu okolicznościach. Przy niejednej scenie można przeżywać nieprzyjemne déjà vu, ponieważ Brooklyn to film wyraźnie opleciony wokół klisz i znanych wątków. Twórcom nie chodzi jednak o burzenie gatunkowych konwencji.
Na szczęście od środka coś ożywia tę skostniałą, znaną fabułę. Są nimi role aktorskie całej obsady. Wszystkie zagrane są z wdziękiem i prawdą. Świetna jest główna para, czyli Ellis i Tony (Emory Cohen). On jest prostym facetem, hydraulikiem, synem włoskich imigrantów. Jest bezpośredni, energiczny, a z jego oczu bije poczciwość. Ellis przejmuje od niego ten entuzjazm i optymizm. Oboje bardzo dobrze się uzupełniają. W pamięć zapadają niektóre dialogi między nimi, napisane z zaskakującą lekkością i błyskiem. Postaci epizodyczne to osoby charakterne i przekonujące, skupiające uwagę. Taka jest właścicielka domu, u której mieszka Ellis, przełożona w sklepie czy pastor opiekujący się główną bohaterką.
Brooklyn to również wyczerpujący portret kobiet w pierwszych powojennych latach. Dostajemy spektrum różnych osobowości i postaw. Ellis jest skonfrontowana ze swoją konserwatywną matką i jednocześnie spełnia marzenie swojej siostry o ucieczce z ciasnej irlandzkiego miasteczka. Na statku, w drodze do Nowego Jorku, poznaje doświadczoną, elegancką damę, która przygotowuje ją do życia w zupełnie nowym otoczeniu, zapoznaje ją z wymaganiami wielkiego miasta. Możliwe, że po raz pierwszy w życiu Ellis maluje swoje usta szminką. Jeszcze więcej zawdzięcza swojej kierowniczce, której pewnie zazdrości pewności siebie i stylu. Wszystkie bohaterki doskonale się uzupełniają i razem dają interesujący obraz. Wzbogacony o paletę szczerych emocji, potrzeb, pragnień, lęków i ambicji płci pięknej, ale również uwzględniający społeczny wymiar zmian ról społecznych w latach pięćdziesiątych.
Brooklyn to film kameralny i skromny, czasami ujmująco subtelny. Może nawet bardziej odpowiedni do telewizyjnego formatu niż na wielki kinowy ekran. To pod względem struktury klasyczne kino, a formalnie bezpieczne. Pozbawione autorskiej kreski i odwagi, jaką odnajdziemy choćby w tegorocznej Carol. Mimo to Brooklyn dowodzi, że melodramat, zasłużony, ale nieco zapomniany filmowy gatunek, jest w całkiem dobrej formie.
korekta: Kornelia Farynowska