search
REKLAMA
Nowości kinowe

Boska Florence

Karolina Chymkowska

3 sierpnia 2016

REKLAMA

Hugh Grant zdążył już zapowiedzieć aktorską emeryturę, kiedy Stephen Frears zwerbował go do biograficznej opowieści o nieprawdopodobnej Florence Foster Jenkins, kobiecie, której absolutny brak słuchu muzycznego nie przeszkodził w realizacji marzeń o występach.

Grant zgodził się przede wszystkim dzięki perspektywie partnerowania Meryl Streep. I dobrze zrobił, ponieważ jego rola w Boskiej Florence jest najprawdopodobniej najlepszą, jaką zagrał kiedykolwiek. Jeśli faktycznie ma to być zakończenie kariery, to wypadło w dużym stylu.

Florence Foster Jenkins była sensacją lat czterdziestych – w trudnym wojennym okresie wniosła w świat amerykańskiej sceny powiew komizmu i świeżości, który wiele osób podniósł na duchu. Oczywiście nie miała pojęcia, że na tym polega fenomen jej popularności. Do końca życia szczerze wierzyła, że jest talentem wokalnym wysokiej klasy, mierząc się z najtrudniejszymi ariami w historii muzyki, co tylko uwydatniało jej przerażające braki. Florence bowiem nie miała słuchu w ogóle, nie umiała wyciągnąć ani jednej czystej nuty. Wydaje się, że dla sopranistki z ambicjami powinien być to kres marzeń. Ale nie, nie w tym wypadku. Dzięki czułej opiece przyjaciół, a przede wszystkim determinacji i strategicznemu zmysłowi ukochanego St.Claira, Florence funkcjonuje w bańce złudzeń i jest szczęśliwa, realizując swoją niesamowitą pasję i oddając się całym sercem temu, co kochała najbardziej na świecie: muzyce.

florence 2

Boska Florence to celebracja miłości ze spokojnym uwzględnieniem i poszanowaniem faktu, że może ona mieć różne oblicza i nie należy ich zbyt szybko osądzać. Florence talentu nie ma, ale jej pasja i zaangażowanie buzują niemal namacalnie. Akompaniujący jej Cosme’ jest uzdolniony, ale gdzieś utracił zdolność cieszenia się pięknem muzyki i odnajduje ją właśnie dzięki swojej mentorce i przyjaciółce. Z kolei St.Clair prowadzi podwójne życie, dzieląc czas między Florence a kochankę, Kathleen (po części dlatego, że jego związek z tą pierwszą pozostał biały z powodu jej trwających pół wieku zmagań z syfilisem), ale nikt nie byłby chyba w stanie zarzucić mu braku uczucia i oddania. Dla swojej Florence, dla swojego Króliczka jest w stanie zrobić wszystko, byle tylko była szczęśliwa, byle oszczędzić jej bólu i rozczarowania, którego w życiu doznała wystarczająco dużo.

Film opiera się na trzech solidnych aktorskich filarach i zaskakująco to Grant, a nie Meryl jest z nich wszystkich filarem najmocniejszym.

Z poruszającą autentycznością przedstawia portret byłego dandysa, który nie mógł dla siebie znaleźć miejsca w rodzinnej Anglii i który w pewnym momencie życia uświadomił sobie, że jego marzenia o wielkiej aktorskiej karierze pozostaną niespełnione, ponieważ “jest dobry, ale nigdy nie będzie wybitny”. Ta gorzka samoświadomość nadaje jego kreacji ton podskórnej melancholii, wzmacniając jeszcze jej głębię. Jego St.Clair jest stuprocentowo lojalny, niezwykle czuły, bardzo cierpliwy, szalenie delikatny, ale też zdeterminowany. Doskonale zna siłę i wartość pozycji i pieniądza, umie się nimi posługiwać bez skrupułów.

florence 1

O tym, że Meryl Streep śpiewać potrafi, mieliśmy okazję się przekonać niejednokrotnie. Właśnie dlatego jest tak fantastyczna ze swoim niemiłosiernym fałszowaniem. Jednocześnie pokazuje, jak intrygującą osobowością sceniczną musiała być Florence, ze swoją emfazą, zaangażowaniem, pełną skupienia mimiką, z własnoręcznie zaprojektowanymi, imponującymi kostiumami, tonącymi pod naporem piór, cekinów, koronek i falban. Jakimś cudem genialnej Meryl udaje się nie zniknąć pod tym ciężkim sztafażem; jest zabawna, ale nie jest żałosna. Raczej śmiejemy się z nią, aniżeli z niej. Ma w sobie coś takiego, że nie chcielibyśmy jej za nic skrzywdzić.

Taką postać jak Florence szalenie łatwo byłoby przejaskrawić i przeszarżować, ale Streep trzyma się w ryzach. Niemniej, chociaż jest to kreacja bez wątpienia błyskotliwa, od pewnego momentu wydaje się trochę za bardzo polegać na wygibasach wokalnych. A my chcielibyśmy się dowiedzieć o fenomenie Florence jeszcze więcej. Na przykład, jak udawało jej się przez tyle lat utrzymywać złudzenie wielkości. Albo dlaczego nikt jej nigdy nie powiedział, że śpiewać nie umie (tu można przypuszczać, że jej szczodrość i zawsze otwarty portfel miały swoje znaczenie). Albo dlaczego otoczenie uznało za konieczne, by pielęgnować w niej iluzję, zamiast delikatnie wyprowadzić z błędu. I jaki wpływ na jej osobowość i zdrowie psychiczne miała leczona rtęcią i arszenikiem choroba? Oczywiście, wszystkiego tego możemy się domyślać, ale szkoda, że nie zostało to w należyty sposób wyczerpane i wyeksponowane, ponieważ film po prostu na tym traci. Niemniej w nominacjach Oscarowych niespodzianki nie będzie, rola Streep to po prostu pewniak.

Simon Helberg, aktor i komik znany przede wszystkim z Teorii wielkiego podrywu, na drugim planie przechodzi sam siebie jako manieryczny i trochę znerwicowany Cosme McMoon. Mógłby być irytujący, a jednak jest nieopisanie zabawny, a przy tym bynajmniej nie jednowymiarowy. Jego wewnętrzne zmagania z samym sobą, kiedy próbuje pogodzić lojalność wobec przyjaciółki z utrzymaniem reputacji (czy też może bardziej marzenia o jej zdobyciu) i profesjonalnej integralności są na tyle przekonujące, że mu kibicujemy.

Klimat filmu bardzo zgrabnie balansuje między tragedią a komedią. Co prawda może nie zagłębia się w historię Florence na tyle mocno, na ile bym sobie życzyła, niemniej w ciepły, zabawny i wzruszający sposób pokazuje historię kobiety, która miała odwagę iść za głosem swojej pasji i realizować marzenia wbrew wszystkiemu, mając przy tym to szczęście, że kibicowała jej oddana grupa kochających przyjaciół. Jeśli tak brzmi definicja sukcesu, to Florence Foster Jenkins zdecydowanie go odniosła.

REKLAMA