BO SIĘ BOI. Psychoterapia na sterydach [RECENZJA]
Bo się boi, czyli trzeci film Ariego Astera to nietypowy rodzaj terapii i wgląd w umysł zalęknionego bohatera. Oceniamy nowe dzieło reżysera Dziedzictwo. Hereditary i Midsommar. W biały dzień.
Beau się boi: życia, otoczenia, bliskości, seksu. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie stara się przedstawić nam przyczyny tego stanu rzeczy, zabierając nas w nietypową, szaloną i pełną ukrytych znaczeń podróż w głąb ludzkiej psychiki, pełnej frustracji i lęków.
Film otwiera znakomita sekwencja, która dosłownie wgniata w fotel. Na czarnym ekranie słyszymy dziwne odgłosy. Z początku nie wiemy, czym dokładnie są, poza tym, że są niezwykle niepokojące. Wkrótce odkrywamy, że to kobiece krzyki. Skąd jednak dochodzą? Zza ściany? Z wody, gdy krzycząca próbuje ratować się przed utonięciem? (Odgłosy są bowiem wytłumione, niedobrze słyszalne). Zanim jeszcze cokolwiek zobaczymy, Ari Aster każe nam domyślać się, z czym mamy do czynienia, budując w nas ciekawość i napięcie. Chcemy wiedzieć, w czym dokładnie uczestniczymy i dokąd prowadzi nas ten wstęp. Kiedy po parunastu sekundach do fonii dojdzie zamglona wizja, zorientujemy się, że jesteśmy uczestnikami porodu z perspektywy płodu i nowo narodzonego dziecka. Moment ten jest niezwykle ważny, bo ustawia nam najważniejszą zasadę całego seansu – oto oglądamy świat oczami głównego bohatera i przez pryzmat jego stanów emocjonalnych.
Sekwencja otwierająca Bo się boi jest kolejnym wybitnym openingiem w karierze Astera. Plasuje się zaraz za perfekcyjnym początkiem Midsommar. W biały dzień, który stanowi jeden z najbardziej emocjonujących, niepokojących i wywołujących ciarki momentów w historii.
Podobne:
„Bo się boi”: recenzja. Trzygodzinna epopeja o ludzkim lęku
Najnowszy film Ariego Astera to dzieło ogromnych rozmiarów – Bo się boi trwa blisko trzy godziny i próbuje podejść do swojego problemu z wielu różnych stron. Pierwsze trzydzieści minut stanowi przykład na wybitne budowanie napięcia. Aster tworzy je z pomocą zaledwie dwóch informacji, które z marszu chwytają nas za gardło. Cały czas oczekujemy, aż nastąpi konfrontacja z zapowiedzianym adwersarzem. Reżyser wie jednak, jakie są w związku z tym nasze oczekiwania, więc serwuje rozwiązanie, którego nie da się przewidzieć. Równocześnie jednak dając nam dokładnie to, co zapowiedział. Ta dwoistość zaserwowanego zagrania stanowi o prawdziwej perfekcji gry z widzem, która sprawia, że pierwsze pół godziny Bo się boi zasługuje na największe możliwe oklaski.
Równie wybitny jest akt trzeci, który stanowi ostrą jazdę po bandzie i stylistyczną przesadę, której nie spodziewaliśmy się po tym dziele. Problemem pozostaje najdłuższy akt środkowy. Tematycznie silnie związany z głównym zagadnieniem filmu, ale równocześnie zawierający bardzo wiele elementów, które zdają się nieco odciągać od właściwego przekazu dzieła i nadmuchiwać je do niebotycznych rozmiarów, w zasadzie nie mówiąc zbyt wiele. (A przynajmniej w momencie pisania tego tekstu nie dostrzegłem aż tyle sensu w sekwencjach ze środka filmu, które zajmują dość dużo czasu ekranowego*).
„Bo się boi”: Terapia lekiem na wszystko?
Ari Aster swoim filmem próbuje nie tylko pokazać świat zlęknionego człowieka, ale równocześnie uzmysłowić, w jaki sposób można radzić sobie z paraliżującym strachem, który może rządzić naszym życiem. Robi to jednak w wyjątkowo przewrotny sposób, jak na film z horrorowym rodowodem przystało. Odpowiedzią Astera zdaje się bowiem być terapia, która ma nam pomóc radzić sobie z własnymi lękami. Sęk tkwi w tym, że w pewnym momencie, nakreślając liczne bolączki bohatera, reżyser prezentuje nam świat, w którym można zacząć bać się samego procesu terapii i związanych z nim elementów. Piekielnie przewrotne zagranie, w którym to, co ma nam przynieść ukojenie, może doprowadzić do jeszcze większego zaognienia naszych objawów.
„Bo się boi”: stylistyczny miszmasz, który trudno opisać
Siłą nowego filmu Astera jest także jego unikatowy styl. Bo się boi bywa absurdalny, przesadzony, przerysowany i zwyczajnie dziwaczny. Z jednej strony jest silnie zakorzeniony w kulturze popularnej, a z drugiej serwuje nam zupełnie nowe pomysły i rozwiązania. Kluczem dla tej stylistyki jest fakt, że oto rzeczywistość wedle Beau. Takie postawienie sprawy pozwala nam przełknąć różnorodne zagrania stylistyczne i fabularne, włącznie z dodatkiem elementów metafizycznych czy pokazujących inne stany świadomości, jak po najlepszych dragach. To sprawia też, że w Bo się boi odnajdziemy echa Domu, który zbudował Jack, Truman Show, Czarnoksiężnik z Oz czy elementów rodem ze… Strasznego filmu. Nie zdradzając czegokolwiek, napiszę tylko, że jest tu kilka sekwencji, które wyglądają jak żywcem wyjęte z taniej parodii filmów grozy. Brzmi to kuriozalnie, ale ma jednak sens i znaczenie w kontekście całości. Absurd i przesada widziane są tutaj bowiem jako sposób na radzenie sobie z głęboko zakorzenionymi lękami, poprzez ich wyśmianie i umniejszenie. Tego uczył nas nawet Harry Potter i więzień Azkabanu, dając nam sceny z zaklęciem „Riddikulus”, zmieniającym najgorsze lęki w coś, z czego możemy się śmiać. Biorąc pod uwagę, że Bo się boi stanowi zapis tego, co widzi (także oczami wyobraźni) sam bohater, w tym kontekście nawet najbardziej pokręcone czy z pozoru głupie, sceny, nabierają ogromnego sensu.
Ari Aster, ustawiając zaś widza w miejscu bohatera, jest w stanie sprzedać nam bardzo wiele różnorodnych elementów, powiązanych ze sobą luźną logiką (czy raczej jej brakiem) świata mar sennych. To także dzięki temu w Bo się boi znajdzie się miejsce dla konfrontacji z chrześcijańskim poczuciem winy („Jezus widzi twoje bezeceństwa”), a równocześnie sekwencji w rytm szlagierów lat 90. i początku 2000. z repertuaru Vanessy Carlton i Mariah Carey (notabene – użytej w jednej z najlepszych scen filmu!).
„Bo się boi”: aktorski tour de force
Film spaja centralna postać Beau i główny aktor: Joaquin Phoenix. Mężczyzna jest niejednoznacznym bohaterem, pełnym bolączek i natręctw, a rodzaje lęku, przestrachu, napięcia czy pobudzenia, które malują się na jego twarzy, potrafią silnie oddziaływać na widza. Świetnie w tej roli sprawdza się też Armen Nahapetian, który gra młodego Beau z odpowiednią dozą neurotyczności i strachu przed światem, a równocześnie fascynacją czy chęcią skorzystania z pomysłów podsuwanych przez buzujące w nim hormony. Dobra jest też przerysowana Parker Posey czy trudna do sklasyfikowania Zoe Lister-Jones. To jednak Patti LuPone kradnie ekran tylko dla siebie. Jej rola jest wybitna. Nie tylko doskonale napisana, ale przede wszystkim zagrana z niesamowitą werwą, gracją i pokładami podskórnych, niewypowiedzianych emocji. Gdy aktorka pojawia się na ekranie, nie sposób nie oglądać jej występu z otwartymi ustami, chłonąc każde wypowiedziane przez nią zdanie. Jej postać jest zresztą kluczowa dla całego filmu, a to, co aktorka robi z tą rolą, sprawia, że w pełni rozumiemy, dlaczego jest tak ważna.
„Bo się boi”: oceniamy najnowszy film Ariego Astera
Bo się boi to produkcja niezwykła i niezły atak na umysł oraz zmysły widza. Film, który przytłacza nie tylko swoim rozmiarem; rozbuchanymi pomysłami, potrafi silnie wrzucić do swojego świata i oddać emocjonalne stany bohatera w zaraźliwy sposób. Sami poczujemy napięcie, które rządzi życiem mężczyzny i będziemy próbować razem z nim odnaleźć się w czasem poszatkowanej fabule. Momentami ten film przypomina bowiem układanie puzzli i próbę znalezienia pasujących elementów do całości. (Nie bez powodu sekwencja układania puzzli jest jedną z najlepszych w całym filmie). *Mam więc wrażenie, że obcowanie z Bo się boi to pewien proces, który nie kończy się z chwilą fizycznego zakończenia seansu, a raczej w momencie, gdy pokazane tu pomysły i idee zakiełkują w umysłach widzów. Z tego powodu na przykład jeszcze nie rozgryzłem niektórych zagrań środkowego aktu, więc nie jestem do nich w pełni przekonany.
Zebranie myśli po seansie Beau is afraid nie należy bowiem do rzeczy najłatwiejszych. Człowiek przede wszystkim czuje się przytłoczony tym, co przed chwilą zobaczył i czego doznał. To jednak zagranie w pełni celowe, wywołujące silną reakcję.
Wydaje się, że nic nie jest w stanie przygotować widza na seans tego filmu. I bardzo dobrze! Kino powinno zaskakiwać i rodzić niespotykane dotąd emocje. Beau is afraid robi to z nawiązką, racząc nas szerokim spektrum doznań. Nie wszystkie są pozytywne, co jednak zdaje się też być kluczowe dla odbioru tego filmu.
Wielkie dzieło, które będzie się chciało analizować i o nim rozmawiać. Właśnie dlatego sam jestem ogromnie ciekawy innych recenzji, opinii i całej serii think-piece’ów na jego temat. Bo się boi ma po prostu potencjał pozostać z nami na dłużej. A to już naprawdę coś!
Wyświetl ten post na Instagramie