BLUE RUIN. Thriller, w którym niespodzianki kryją się w szczegółach
W „Nic śmiesznego” Adaś Miauczyński o swoim samochodzie mówił pomarańczowy trup. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby polskie tłumaczenie „Blue Ruin” zapożyczyło sobie ten żarcik z filmu Koterskiego – kolor może nie ten sam, ale „Błękitny trup” też brzmi dumnie. Odnosić się jednak może nie tylko do auta głównego bohatera, ale i jego samego, osoby zniszczonej, przegranej, żyjącej w nędzy, oderwanej od rzeczywistości i innych ludzi. Dwight (niesamowity Macon Blair) wygląda na wiecznie zmęczonego, nierozgarniętego, a przede wszystkim na kogoś niezdolnego do przemocy. Ale gdy pewnego dnia dowiaduje się, że niejaki Wade Cleland ma opuścić mury więzienia, uruchamia swojego zdezelowanego grata i wyrusza w rodzinne strony, aby się zemścić.
Trudno o thrillerze Jeremy’ego Saulniera pisać bez dalszego zagłębiania się w fabułę – jest to kino zaskakujące, choć niespodzianki kryją się w szczegółach, niekoniecznie zaś w ogólnym zarysie historii. Mimo to będę ostrożnie dawkował informacje o dalszym przebiegu akcji.
Intryga zasadza się na konflikcie Dwighta z wypuszczonym z więzienia Wadem i jego rodziną, która jest równie niebezpieczna jak skazaniec. Bez oporów chwytają za broń i nie ma zmiłuj, dopóki nie zginą oni lub on. Sam Dwight trochę późno orientuje się, że ofiarami mogą stać się również jego siostra z dwiema córkami. Ta pierwsza zresztą doskonale rozumie swojego brata i chęć odwetu, ale stwierdza również, że jest on zbyt słaby na walkę. Widzą to również widzowie; Dwight wydaje się najmniej odpowiednim kandydatem na bohatera kina sensacyjnego. Jest tak nieporadny, jak to tylko możliwe, nie tylko fizycznie, ale i intelektualnie. Nie potrafi przewidzieć skutków swoich poczynań, a każda kolejna decyzja, jaką podejmuje wydaje się podyktowana jakimś impulsem, a nie głębokim namysłem. Jednak to wszystko działa tylko na korzyść „Blue Ruin”, który z prostego filmu o zemście staje się mrocznym poematem o konsekwencjach potrzeby krwawego rozprawienia się z drugim człowiekiem.
Nawet bardzo krwawego – w filmie Saulniera nóż wbija się w głowę tak głęboko, że białka oczu ofiary aż krew zalewa. Innym razem strzał z karabinu pozbawia człowieka pół twarzy. Reżyser nie stara się łagodzić tych scen czarnym humorem, choć „Blue Ruin” nie jest go pozbawiony, zwłaszcza gdy Dwight zachowuje się na opak do przyjętych schematów.
Podobnie jak w najlepszych filmach braci Coen to głupota i brak wyobraźni decydują o śmieszności historii i postaci, lecz sam świat u Saulniera nie jest w jakikolwiek sposób przerysowany.
Realizm świetnie kontrastuje z innością głównego bohatera, ale i istotą zemsty, zwłaszcza takiej, która wynika z wielopokoleniowego konfliktu. Nie warto zagłębiać się w jej korzenie, liczy się tylko to, żeby nienawidzić nie tylko zabójcę, ale i jego rodzinę. Próby jakiegokolwiek porozumienia spełzną na niczym, bo zaraz jakiś krewniak da upust swojemu niezadowoleniu i zechce wyrównać rachunki. Tym samym „Blue Ruin” przypomina debiut Jeffa Nicholsa „Shotgun Stories”, lecz gdy tamten film stawiał na obyczajowy rysunek batalii między dwiema familiami, unikając scen przemocy, dzieło Saulniera jest powolnie rozwijającym się, acz pełnokrwistym thrillerem.
Są tu jednak sceny, często tylko ujęcia, sugerujące całkiem inne kino, mniej dosłowne, odkrywające ukryty porządek świata. Dwight jest już takim wrakiem człowieka, że nie potrafimy w nim dostrzec tego, co wydaje się najbardziej oczywiste, gdy mowa o zemście – nienawiści. Jest determinacja, ból, smutek i strach, lecz nienawiść wydaje się nieobecna. Daje on nawet Clelandom szansę zakończenia wyniszczającego sporu, co kłóci się z wizerunkiem samotnego mściciela, który za wszelką cenę musi wziąć odwet. Jeśli zestawić to z obrazami natury, na tle której Dwight jest wciąż pokazywany, nietrudno o prostą konkluzję.
Tak jak na początku, morze jest spokojne i nic nie zakłóca egzystencji głównego bohatera, tak w dalszej części pogoda jest coraz bardziej zdradliwa – widać to, gdy Dwight jedzie przez las, w porannej mgle, i później, gdy wiatr rozwiewa jego włosy na wszystkie strony tuż po pierwszym ataku, a przede wszystkim w finale, podczas burzy z piorunami i w obrazach tego, co pozostawiła po sobie.
Bohater Saulniera jest jak żywioł, którego nie można powstrzymać, a nienawiść, podobnie jak inne uczucia, nie jest wpisana w jego naturę.
Często zachowuje się w sposób niezrozumiały, co jednak nie kłóci się z jego charakterem. Miejscami wydaje się nieludzki, przez swą niechęć w kontaktach z innymi – już nawet z siostrą nie potrafi rozmawiać, tak jakby zapomniał, jak to się robi. Skupiony tylko na celu ma przebłyski tego, jak powinien się zachowywać jako zwykła osoba, lecz nawet zjedzony w przydrożnym barze obiad szybko zwraca, odzwyczajony od normalnego posiłku. Nie oglądamy poczynań człowieka, bo Dwight zrezygnował już z tego dawno temu. Ma rodzinę, którą chce chronić i przyjaciela, do którego może zwrócić się o pomoc, lecz pod ubraniem kryje się już tylko żywy trup, pozbawiony chęci do życia, ale nie woli walki. Czy właśnie dlatego jego wendeta jawi się jako coś… naturalnego, poza dobrem i złem, proces, na który on sam niejako nie ma wpływu?
Na szczęście „Blue Ruin” nie sprawia wrażenia filmu przesiąkniętego pesymizmem oraz nihilizmem. Wręcz przeciwnie. Przez większą część akcji dominuje spokój i wyciszenie, kontemplacja nad naturą zemsty. Ta zresztą ma u Saulniera charakter oczyszczający – choć niszczy wszystko, co stoi na jej drodze, w konsekwencji przynosi upragniony spokój tym, którzy potrafią w odpowiednim momencie odrzucić od siebie broń i odpuścić. W filmie tak brutalnym, acz dziwnie poetyckim, jest to myśl pokrzepiająca.