Blue Jasmine
Samolot. Blondwłosa pasażerka żali się starszej kobiecie ze swojego życia. Słowa płyną z jej ust nieprzerwanym potokiem. Robią to nadal na lotnisku, gdzie starsza kobieta wita się z mężem, mówiąc mu, że nigdy wcześniej tamtej nie spotkała. Blondynka prosi jakiegoś nieznajomego faceta o podanie jej bagażu i bierze taksówkę do siostry. Tam dostaje ataku paniki. Wszystkiemu towarzyszy skoczna muzyka i radosne, kolorowe zdjęcia charakterystyczne dla późnego Allena. Szkoda, bo “Blue Jasmine” to jeden z jego najsmutniejszych i najcięższych filmów.
Jasmine to suka. Uważa, że należy jej się cały świat, a światu od niej nic. Że wszystko załatwi jakiś bogaty, wpływowy mężczyzna, a ona będzie mogła spędzać dnie na chodzeniu po jubilerach, organizowaniu przyjęć i dawaniu datków na biedne sieroty, coby sumienie było spokojne. Jest neurotyczna i apodyktyczna, najmniejsza rzecz potrafi wyprowadzić ją z równowagi, sprawić, by z normalnej kobiety wyszedł ogarnięty strachem potwór. Nie dostrzega nikogo poza sobą. Ludzie się jej boją, więc mówi do siebie i nie widzi, że wszyscy to słyszą. Pomiędzy posiłkami żłopie alkohol lub faszeruje się Xanaxami. Ma wielkie ambicje, ale nie skończyła studiów, nie ma żadnych umiejętności, a co ważniejsze – prawdziwego samozaparcia, by to zmienić. Nikt jej nigdy nie nauczył pracy, jest więc zależna od wspomnianego bogatego i wpływowego mężczyzny.
W tym przypadku, w przypadku Jasmine (Cate Blanchett), był nim Harold (Alec Baldwin), milioner obracający nieruchomościami. Mieszkali w willi na Park Avenue na Manhattanie i życie układało im się wspaniale. No, może prawie wspaniale – Harold czasem zdradzał żonę, ale rzadko, bynajmniej niegroźnie. Zresztą jakie to miało znaczenie, skoro Jasmine miała swoje przyjęcia, futra, biżuterię i torebki? Niestety, wszystko, co dobre, kiedyś się kończy – okazało się, że Harold doszedł do swojej fortuny nie do końca legalnymi sposobami i poszedł siedzieć. A w więzieniu popełnił samobójstwo. Rząd zabrał Jasmine wszystko, co miała; syn wyprowadził się z domu i zapomniał o niej. Pozbawiona środków do życia kobieta leci na zachodnie wybrzeże do San Francisco. Mieszka tam jej adoptowana (zresztą tak jak ona) siostra – Ginger (Sally Hawkins). Jasmine chce pomieszkać u niej jakiś czas i ułożyć sobie życie od nowa. Łatwo nie będzie, bo Ginger i jej były mąż Augie (Andrew Dice Clay) weszli kiedyś w interesy z Haroldem, co ich zrujnowało i prawdopodobnie doprowadziło do rozstania. W dodatku Ginger gustuje w facetach, za którymi Jasmine raczej nie przepada, a na pewno ich nie szanuje – na przykład Chilim (Bobby Cannavale), mechanikiem samochodowym, który nigdy nawet nie zbliżył się do książeczki z savoir-vivrem. Ale co innego jej pozostało?
Nie wiemy tego wszystkiego od początku filmu. Akcja “Blue Jasmine” posuwa się dwutorowo w iście wirtuozerski i jak najbardziej uzasadniony fabularnie sposób. Główną linię narracyjną stanowi pobyt głównej bohaterki u siostry na zachodnim wybrzeżu, jednak trauma, której kobieta doznała wcześniej, jest tak silna, że pewne drobiazgi – jakiś przedmiot, ulotny zapach, puszczone przypadkiem słowo – aktywują jej pamięć o przeszłych wydarzeniach. To właśnie w tych momentach cofamy się do Nowego Jorku i obserwujemy, jak wyglądało życie Jasmine, gdy wszystko układało się wspaniale i nic nie zapowiadało nadciągającej katastrofy.
Jednak nie jest to żadna pusta reżyserska sztuczka, nie jest to opowieść statyczna, gdyż te reminiscencje odsłaniają widzowi pewne aspekty sytuacji i osobowości Jasmine, których w San Francisco nie widzimy. Woody Allen oferuje parę większych i mniejszych niespodzianek, a pod koniec nawet pewnego rodzaju twist (i nie martwcie się, niczego wam wcześniej nie wyspoilerowałem), zaskakujący, a przede wszystkim nasycony prawdą o postaci – będący tak bardzo w zgodzie z tym, czego wcześniej dowiedzieliśmy się o Jasmine, że aż dziw bierze, iż wcześniej na niego nie wpadliśmy
Allen coś niecoś już w życiu napisał i to widać. Skrypt do “Blue Jasmine” to scenariuszowa ekstraklasa – jeden z najlepszych tekstów, jakie Amerykanin dał nam w prezencie na przestrzeni ostatniej dekady (lepszy nawet od niedawnego “O północy w Paryżu”, choć tamten film jako całość podobał mi się troszkę bardziej niż “Jasmine”), a doświadczenie i wyrobienie zawodowca czuć w nim na kilometr. Wydarzenia informują nas o postaciach i ich przeżyciach wzorowo, linia fabularna bezbłędnie prowadzi nas przez meandry neurotycznej psychiki głównej antybohaterki aż do gorzkiego, przygnębiającego finału – lecz jakże prawdziwego.
Same postaci są również doskonale rozpisane, bez choćby jednej zbędnej linijki tekstu. Film Allena to historia Jasmine i to na niej reżyser i scenarzysta skupia swoją uwagę – reszta bohaterów jest dla niej jedynie tłem. I mimo, że drugi plan nie jest nawet tak bardzo rozwinięty, jak możnaby się spodziewać, zapamiętujemy i sympatyzujemy z każdą napotkaną tam przez nas postacią, choćby nawet ledwie zarysowaną. Dialogi iskrzą się od ciętego humoru – czarnego bo czarnego, raczej smutnego niż wesołego, ale jednak tragicznie zabawnego. Opowiedzieć smutną historię w smutny sposób jest i tak trudno, ale smutną historię w sposób wesoły? Tu już potrzeba geniusza. “Blue Jasmine” jest więc komediodramatem – takim klasycznym, rasowym, bardzo trudnym do napisania i absolutnie leżącym poza umiejętnościami polskich filmowców. Na odwiedzonym przeze mnie seansie przedpremierowym w warszawskiej Kinotece cała sala prawie bez przerwy ryczała ze śmiechu.
I tutaj pojawia się mój główny problem z tym filmem. Mam wrażenie, że scenariusz “Jasmine” jest lepszy niż reżyseria. Już wyjaśniam, o co chodzi – Woody Allen napisał historię poważną. Smutną i ciężką. Tu już nie ma miejsca na romansiki z “Vicky Cristina Barcelona” czy romantyczny klimat z “O północy w Paryżu”. Jego film to tak naprawdę studium rozpadu osobowości, ale – studium ubrane w kostium lekkiej komedii. W uroczą muzykę, barwne zdjęcia, no i przede wszystkim dialogi i gagi, które niesamowicie śmieszą (choć nie ma już irytującego mnie pocztówkowego, widokowego przedstawiania miasta, którym Allen tak epatował w swoich ostatnich filmach. Dzięki Bogu San Francisco nie zostaje zamienione w następny Paryż, Rzym czy Barcelonę…). Problem w tym, że nie mogę się pozbyć wrażenia, że traktowanie swoich postaci w ten sposób jest nie do końca fair.
Bohaterowie tego filmu cierpią – cierpią na serio, na poważnie, bez ściem czy nagłych zwrotów akcji, które by ich uratowały z opresji. Nie uświadczymy tutaj tanich rozwiązań fabularnych czy deus ex machiny. Paradoksalnie, sytuacje, przed którymi reżyser czasem stawia swoich bohaterów, wydają się istnieć jakby obok ich prawdziwych żyć psychicznych, a komediowa otoczka nie współgra z tym, co przeżywają. Innymi słowy – kostium “Jasmine” czasem nie pasuje do tego, co się w tym filmie tak naprawdę dzieje. To nie jest duży zarzut, jednak uderzyło mnie to podczas seansu.
Wspomniałem wcześniej, że każda postać ma tu swoje miejsce i że najważniejsza jest Jasmine. Tę zasadę da się też zauważyć w aktorstwie. Drugi plan został obsadzony wzorowo, choć nikt nie ma jakoś wiele do zagrania. Andrew Dice Clay zalicza jedną świetną scenę, no i cieszy niezwykle zaskakujący epizod Louisa C.K.! Jednak prawdziwym fokusem filmu jest Jasmine.
Powiem krótko – to, co robi z tą postacią Cate Blanchett, to robota oscarowa i coś, co mam nadzieję zostanie zapamiętane w kinie na długo. To najlepsza rola, jaką widziałem od wielu lat. Nawet nie wiem, co tu napisać, bo słowa jedynie zubożą to, co możecie zobaczyć na ekranie. Jak niby mam opowiedzieć o czymś, co po prostu trzeba zobaczyć i doświadczyć samemu, jakich słów użyć? Że co, że Cate Blanchett dała swojej postaci niesłychaną głębię, że stworzyła wielowymiarową postać, że jej rola chwyta za serce i porusza? Banały i frazesy. Jestem trochę w kropce.
Powiem więc tylko tyle – Jasmine jest postacią na wskroś filmową, a jednocześnie prawdziwą na tyle, na ile może być prawdziwa postać z fikcyjnego filmu bez wyskoczenia z ekranu i stanięcia przed nami. Nie chciałem, żeby to zrobiła w trakcie seansu, bo się jej bałem. Nie chciałbym jej spotkać na swojej drodze. Być może przemawiają tu przeze mnie osobiste doświadczenia, bo znałem kiedyś kobietę tak do niej podobną i sam mogę poświadczyć, jak prawdziwie ten typ osobowości ukazali Allen i Blanchett.
Bo Jasmine to typowa antybohaterka, postać tragiczna, nie potrafiąca wznieść się ponad swoje fatal flaws. Ktoś, kto nie jest zdolny spojrzeć ani na zewnątrz, ani do środka – nie dostrzega ludzi wokół siebie, nie potrafi potraktować ich inaczej niż narzędzi do spełniania własnych psychologicznych potrzeb; ktoś, kto ze swojej rzekomo wysokiej góry woli ich oceniać, bo tak mu łatwiej, samemu żadnej ocenie nie podlegając. A jednocześnie nie umie spojrzeć wgłąb siebie – szczerze, krytycznie, całościowo, dostrzegając własne niedoskonałości, błędy, wypaczenia – i nigdy się przez to nie zmieni.
To niesamowite, co tym filmem udało się osiągnąć Allenowi i jego aktorce. Tak łatwo byłoby przedstawić tę postać jednowymiarowo i tendencyjnie, bez zrozumienia, robiąc z niej bezmyślną, zwierzęcą diablicę, manipulującą ludźmi i oszukującą ich. Tak łatwo jest zwalić na kogoś jego niedoskonałości, na niego i tylko niego. Ale każdy z nas chce dobrze i gdyby ktoś mógł być lepszy, to by był – to wyświechtany banał, ale zapominamy o nim. No bo przecież skoro ona chce być lepsza, to czemu po prostu nie zacznie być i nie przestanie cały czas pieprzyć o swoim życiu, nie znajdzie sobie pracy i nie przestanie mieć tego urojonego poczucia wyższości? Robimy to cały czas i to chyba jedna z najbardziej niszczących heurystyk w relacjach międzyludzkich.
Przeciwstawić się jej, otworzyć na drugą osobę i zrozumieć to akt wielkiej empatii i odwagi. Woody Allen i Cate Blanchett to zrobili i chwała im za to. “Blue Jasmine” to wspaniały film i świadectwo, że wielcy twórcy również w późnym okresie kariery potrafią tworzyć świetne kino. Polacy, uczcie się.