BIAŁY LOTOS. Nigdy nie ufajcie bogatym ludziom
Nie ma sensu wymieniać tytułów filmów i seriali, w których przedstawiciele klas uprzywilejowanych są ukazywani jako kreatury pozbawione choćby drobniutkiej chrząstki sumienia. Pieniądze deprawują, władza odbiera poczucie zakorzenienia w rzeczywistości zamieszkanej również przez osoby gorzej sytuowane. Na początku zeszłej dekady ruszyła fala hollywoodzkich produkcji science fiction spod znaku Elizjum albo Wyścigu z czasem, w których biedota wszczynała rewolucję przeciwko technoarystokracji; później również na salonach goszczących „ambitniejszych” reżyserów, na przykład wystawiających swoje dzieła w Cannes albo Wenecji, pojawiły się nośne tematy dotyczące nierówności społecznych – mowa oczywiście o Parasite, ale także o Schyłku dnia, Nędznikach i Nie ma nas w domu. Sęk w tym, że o ile najczęściej tezy o panującej niesprawiedliwości były słuszne, to mam wrażenie, że oprócz ich wyartykułowania twórcy nie mieli nic więcej do powiedzenia. A już na pewno nikt nie był w stanie zasugerować, co zrobić, żeby obecne realia uległy pozytywnym przemianom.
Mike White, scenarzysta i reżyser wszystkich sześciu odcinków Białego Lotosu, również nie sygnalizuje, że ma aspiracje do zbawienia świata poprzez zaprezentowanie recept na największe bolączki związane z niesprawiedliwie rozdzielanymi dobrami materialnymi. Trzeba jednak twórcy oddać sprawiedliwość – on przynajmniej od razu daje znać, że szans na zmiany raczej nie ma. Tak już jest ten świat zbudowany, że lepsza pozycja społeczna zapewnia lepszą jakość życia. A kto się zbuntuje przeciwko tym odwiecznym prawidłom, tego spotka kara.
Akcja produkcji HBO kręci się wokół kilku bohaterów, którzy przyjeżdżają na rajskie wakacje do hotelu spa ulokowanego na jednej z hawajskich wysp. Bogaci są biali, hotelowa służba, z wyjątkiem jej kierownika, to albo osoby czarne, albo autochtoni, których przodkom wiele lat wcześniej biali odebrali ziemie i zmusili do nisko opłacanej pracy. Wśród gości jest obrzydliwie bogata rodzina Mossbacherów – kobieta sukcesu Nicole (Connie Britton), jej mąż Mark (Steve Zahn), zblazowana córka Olivia (Sydney Sweeney) i zapatrzony w cyfrowe ekrany syn Quinn (Fred Hechinger) – którym towarzyszy przyjaciółka Olivii, Paula (Brittany O’Grady). Obok nich do hotelu przybywa świeżo poślubione małżeństwo Pattonów, syneczek bogatej mamusi Shane (Jake Lacy) i jego partnerka Rachel (Alexandra Daddario), a także pogrążona w żałobie po stracie matki Tanya (Jennifer Coolidge). Nad całą tą bogacką menażerią próbuje zapanować wspomniany wyżej kierownik Arnold (Murray Bartlett), który chodzi wiecznie uśmiechnięty między kolejnymi gośćmi, lecz z minuty na minutę coraz bardziej staje się jasne, że mężczyzna eksploduje z wściekłości, co wywoła tragiczną w skutkach lawinę wydarzeń.
Biały Lotos to zgryźliwa satyra o ludziach, którzy pławią się w swoich przywilejach, nie rozumiejąc, że w ten sposób ranią innych ludzi. W zasadzie każda scena poświęcona jest innej sytuacji, z której wynika, że nierówności istnieją na każdym poziomie. Kwestie finansowe to zaledwie wierzchołek góry lodowej. One generują resztę różnic między przedstawicielami innych grup społecznych – sprawy związane z pewnością siebie, rodzajem wykonywanej pracy, samopoczuciem, traktowaniem bliźnich, stosunkiem do przyrody, a także ogólnie rzecz biorąc – świata. Świat przedstawiony serialu zbudowany jest na nasuwających się na siebie płytach tektonicznych powodujących kolejne trzęsienia ziemi. Obok kwestii klasowych pojawiają się również wątki rasowe, płciowe oraz pokoleniowe. W zasadzie nie ma płaszczyzny życia, na której nie dałoby się dostrzec buzujących konfliktów.
Da się je rozwiązać tylko przy pomocy przemocy. Z tego względu, mimo że produkcja HBO jest utrzymana w komediowym tonie, bardzo dużo w niej brutalności. Rzecz jasna, cywilizowani ludzie nie są skłonni do mordobicia, toteż agresja pojawia się w słownych utarczkach, cynicznych docinkach, uszczypliwościach, wypominaniu popełnianych w przeszłości grzeszków. Bogacze nikogo nie udają, bo nie muszą. Podczas gdy biedota ukrywa swoje emocje, a także kłopoty (czego najlepszym przykładem jest pracownica, która nie powiedziała o swojej ciąży w obawie przed nieotrzymaniem zatrudnienia), to „śmietanka towarzyska” robi, co jej się żywnie podoba. Kłamią, mamią obietnicami, wyżywają się na gorzej sytuowanych. Im bardziej zgnębią przeciwnika, tym czują się lepiej.
Na szczęście, Mike White nie jest twórcą, dla którego jedynym celem jest „dowalenie” bogatym bohaterom. Potrafi dostrzec w nich przejawy człowieczeństwa, wrażliwości, a przede wszystkim umiejętnie pokazuje, że najczęściej dobrze sytuowani są świadomi swojej pozycji i wynikających z tego konsekwencji. Warto wspomnieć o dwóch scenach: w pierwszej rodzina Mossbacherów po raz kolejny się kłóci, aż w końcu pada zdanie, że pozbycie się przywilejów przez nich tak naprawdę niczego nie zmieni. Tak jest ten świat zbudowany – musi być ktoś na górze i na dole łańcucha pokarmowego. Druga scena dotyczy zachowania Quinna, trochę onanistycznego incela, trochę komputerowego geeka, dla którego kontakt z hawajską przyrodą kończy się niemalże metafizyczną iluminacją. Okazuje się, że bogactwo nie jest „stanem umysłu”, lecz przejściowym stanem, którego można się pozbyć, by wreszcie poczuć „prawdziwe” życie.
Chociaż z drugiej strony trudno pozbyć się wrażenia, że poprzez szczęśliwe zakończenie showrunner kpi z widzów oraz ukazywanych bohaterów. Pominąwszy jedną tragedię, która wydarzyła się mimochodem i nie wpłynęła zanadto na życie protagonistów (wszak wszystko płynie, nie ma sensu wspominać kłopotów etc.), prawie każda z głównych postaci znalazła miejsce dla siebie. Waśnie odeszły w zapomnienie, pojawiła się nawet szansa na ucieczkę od rzeczywistości w krainę marzeń. Z tyłu głowy pojawia się jednak cichy głosik – a może to żart ze strony White’a? Co to za szczęśliwe zakończenie oparte na zgodzie i przezwyciężeniu różnic między członkami rodziny, skoro zostało ufundowane na krzywdzie? Musiała zostać złożona krwawa ofiara z mięsa historii – przedstawiciela plebsu – by XXI-wieczna arystokracja poczuła się lepiej. Żeby wszystko zostało po staremu, wszystko musi się zmienić, jak napisał niegdyś mądry erudyta wwiercający swe artystyczne spojrzenie w dusze włoskich bohaterów błękitnej krwi.
Biały Lotos niby został zbudowany na oklepanym koncepcie, lecz stosunkowo szybko się okazuje, że Mike White ma widzom znacznie więcej do zaoferowania. Przede wszystkim nie ma złudzeń: rewolucja nigdy nie przyjdzie, bo tak ten świat został zbudowany. Serial HBO jest tak śmieszny, że aż łzy więzną w gardle, gdy okazuje się, że przed kleszczami społecznych nierówności nie da się umknąć.