Biała noc
Nigdy nie nazwałbym Francji potęgą kina sensacyjnego, ale coś jest na rzeczy, skoro tak wielu współczesnych reżyserów tego gatunku wywodzi się właśnie stamtąd. Pierre Morel zasłynął „Uprowadzoną”, wcześniej nakręcił „13. dzielnicę”. Louis Letterier najpierw zrobił dwie części „Transportera” i „Człowieka psa”, aby kolejne filmy kręcić za wielkie pieniądze w Hollywood („Niesamowity Hulk”, „Starcie tytanów”). Natomiast „Uprowadzoną 2” i „Transportera 3” zrobił Olivier Megaton, najmniej utalentowany z tej trójki.
Panowie ci wywodzą się ze stajni Luca Bessona, ale to nie oznacza, że twórca „Nikity” i „Leona zawodowca” ma monopol na takie kino w swoich kraju. „Dla niej wszystko” Paula Haggisa z Russellem Crowe to wszakże remake filmu Freda Cavayé pod tym samym tytułem, a i jego następny obraz – „À bout portant” – ma duże szanse, aby doczekać się amerykańskiej wersji. Kilka lat temu głośno było również o Jean-François Richetie, który najpierw popełnił niepotrzebny remake „Ataku na posterunek 13” Johna Carpentera, aby z podkulonym ogonem wrócić do siebie i zrobić dwuczęściowego „Wroga publicznego numer jeden”, za reżyserię którego dostał Cezara. Florent-Emilio Siri również zaliczył klapę w Hollywood, choć sam Bruce Willis, z którym pracował na planie „Osaczonego”, chciał mu powierzyć „Szklaną pułapkę 4”. Fabryka snów jest gościnna dla znających swój fach reżyserów, zwłaszcza tych, co kręcą „amerykańskie” kino, nawet jeśli w obcym języku. Nie zdziwię się, jeśli wkrótce zaproszenie otrzyma Frederic Jardin, twórca „Białej nocy”.
Policjant Vincent (znany z „Largo Wincha” Tomer Sisley) i jego partner napadają na narkotykowych kurierów i kradną im 10 kilo kokainy. Nie cieszą się tym jednak długo, bowiem wkrótce zostaje porwany syn Vincenta, i jeśli ten chce go odzyskać, ma zwrócić towar. Do wymiany ma dojść w klubie nocnym należącym do José Marciano, którego okradł główny bohater. Zaraz za Vincentem wchodzi tam dwójka policjantów z wydziału spraw wewnętrznych (doświadczony wyga i pannica z mlekiem pod nosem), chcących złapać go na gorącym uczynku. Znajdują i szybko chowają torbę z narkotykami, co uniemożliwia Vincentowi wymianę. Co w takiej sytuacji zrobi główny bohater?
Fabuła składa się z elementów, które każdy widz zna, i nietrudno domyślić się, jak ta historia się skończy. Bo bohater, choć złodziej i sam sobie winien, walczy o syna, a my mu kibicujemy. Bo młoda i niedoświadczona policjantka w końcu przejrzy na oczy i zobaczy, że jej partner jest zły i skorumpowany. Bo syn, mimo że okazuje ojcu niechęć, tak naprawdę kocha swojego staruszka. Nawet dekoracje są znane – klub nocny nadaje się idealnie jako miejsce scen akcji, co potwierdzono w „Terminatorze”, „Człowieku z blizną” czy „Zakładniku”. Nowością jest jednak umieszczenie prawie całego filmu (poza pierwszym kwadransem i ostatnimi dziesięcioma minutami) w lokalu, choć ciężko nazwać to jeszcze jedną wariacją na temat „samotny bohater zamknięty w budynku”. Bohaterowie „Białej nocy” nie mieliby większego problemu z opuszczeniem klubu, ale każde z różnych powodów tego nie robi – Vincent chce odzyskać syna, Marciano i jego partnerzy w interesach narkotyki, zaś wydział wewnętrzny ma zamiar dopaść Vincenta. Zabawa w kotka i myszkę nie ogranicza się jednak do biegania po parkiecie i chowania się przy akompaniamencie muzyki techno i „Another One Bites The Dust” zespołu Queen. Klub składa się z dyskoteki, sali bilardowej, restauracji, kuchni, toalet, kasyna dla VIPów oraz biura Marciano. Kamera Toma Sterna (operator Eastwooda), choć lubi być blisko twarzy głównych bohaterów, ogarnia każdą z tych przestrzeni i wyzyskuje ich odrębność, sprawiając jednocześnie, że widz nie traci poczucia jedności miejsca.
Na Zachodzie „Białą noc” okrzyknięto jednym z lepszych filmów akcji ostatnich lat. Trochę niesłusznie, bowiem zawrotne tempo filmu Jardina nie wynika z nagromadzenia scen akcji, lecz zaskakującej umiejętności głównego bohatera do ich unikania. Vincent wie, że jeżeli ma wyjść cało z opresji i ocalić syna, nie może strzelać do kogo popadnie. Marciano również wie, że póki policjant nie odda mu skradzionego towaru, nie może mu nic zrobić. Jest i wydział wewnętrzny, który chce jak najszybciej znaleźć Vincenta. Czas odmierzany jest tu przy pomocy wiadra, do którego kapie woda z sufitu w pokoju, gdzie przetrzymywany jest porwany chłopak. Niby prosta sztuczka, ale jakże przydatna, aby ułatwić widzom rozeznanie w upływie czasu – bo choć noc biała, to za oknami wciąż ta sama ciemność.
Stosunkowo krótki film Jardina (trochę ponad 90 minut), dopiero pod sam koniec zwalnia tempo, serwując nam zbyteczne ckliwe zakończenie, które nijak pasuje do całej reszty. Nie psuje ono jednak wrażenia, jakie pozostaje w widzu jeszcze na długo po pojawieniu się napisów końcowych. Francuzi już od ładnych paru lat idą w ślady amerykańskich kolegów, raz z lepszym rezultatem, raz z gorszym. Ich kino sensacyjne już dawno pożegnało się z tym, z czego słynęli kilkadziesiąt lat temu – próżno szukać nowego Jean-Pierre’a Melville’a bądź Claude’a Millera. Nie chcą kręcić thrillerów jak Claude Chabrol, bliżej im do Richarda Donnera i Andrew Davisa. Jeśli ich kolejne filmy mają wyglądać jak „Biała noc”, nie mam nic przeciwko temu.