BEZ SŁOWA (MUTE). Zbyteczny futuryzm
Na Bez słowa (wtedy jeszcze znane jako Mute) czekałem, odkąd w sieci zadebiutował pierwszy, enigmatyczny kadr z filmu, a było to dobrze ponad rok temu. Po pierwsze: świat przedstawiony na fotosie sugerował wyraźne nawiązania do klasyków SF, z Łowcą androidów na czele. Po drugie: do tej pory częściej widziałem dobre występy Alexandra Skarsgårda głównie na drugim planie i byłem ciekaw, jak poradzi sobie z główną rolą w głośnym tytule. Najnowsze dzieło Duncana Jonesa jest wszystkim tym, czego po nim oczekiwałem, ale tylko w znikomym procencie…
Na poziomie wizualnym Bez słowa to rzeczywiście iście bladerunnerowe widowisko, z pięknymi i przerażającymi zarazem pejzażami futurystycznego miasta (w tym konkretnym przypadku jest to Berlin) oraz mrocznymi, rozświetlanymi jedynie przez neony zakamarkami. Tu także, jak w kultowym dziele Scotta, zdaje się wiecznie panować noc, a z każdej miejskiej szczeliny wypełza zło i zepsucie. Pytanie tylko, jak długo jeszcze możemy ekscytować się efektownymi, choć wtórnymi i mało oryginalnymi wizualiami? Duncan Jones z pewnością poświęcił mnóstwo czasu na stworzenie futurystycznej rzeczywistości Bez słowa, ale nie jest wizjonerem, który potrafiłby wykreować w pełni autorski świat. Oglądamy zatem na ekranie mnóstwo cytatów i nawiązań, także do estetyki kina noir – bo o ile Łowcę androidów umieszczano w kategorii neo-noir, o tyle Bez słowa może już kandydować do miana wzorcowego przykładu zastosowania tej konwencji. Jest bohater w garniturze (na nawet klasyczne szelki!), jest mroczny miejski krajobraz, jest dym, cygara, broń i kobieta, która tkwi w centrum opowiadanej w filmie Jonesa historii. Tak naprawdę gatunkowy sztafaż okazuje się w Bez słowa zupełnie niepotrzebny – fabuła została bowiem tak skonstruowana, że futurystyczna rzeczywistość ani trochę nie determinuje jej ostatecznego kształtu.
Podobne wpisy
Bo też fabularnie film twórcy Moon jest co najmniej banalny – oto niemy barman, który stracił głos wskutek nieszczęśliwego wypadku w dzieciństwie, poszukuje ukochanej, która zniknęła nagle i w niewyjaśnionych okolicznościach. W trakcie prowadzonego przez niego śledztwa – żmudnego i mało efektownego – odkopuje kilka szczegółów z życia Naadiry (Seyneb Saleh), przy okazji robiąc sobie kilku bardzo niebezpiecznych wrogów. Wśród nich prawdziwą perełką jest Cactus Bill (niesamowicie dobry Paul Rudd), były żołnierz i chirurg na usługach lokalnych przestępców, pomagający w torturach i innych równie przyjemnych zadaniach. To on okaże się kluczem do rozwiązania głównej zagadki w Bez słowa, choć jego i niemego barmana pozornie zupełnie nic nie łączy. Fabuła filmu Jonesa jest mało angażująca i pozbawiona większych twistów – ani historia głównego bohatera, ani jego związku z niebieskowłosą Naadirą (czyżby nawiązanie do Zakochanego bez pamięci?) nie jest szczególnie interesująca. Najbardziej wyrazistą postacią jest rzeczony Cactus Bill, szalony i bezwzględny bydlak, który zrobi wszystko, by osiągnąć swoje cele. Paul Rudd w jakże nietypowej dla siebie roli przyćmiewa wszystkich członków nie tak licznej znowu obsady, ze Skarsgårdem na czele. Dla polskich widzów ciekawostką będzie też udział Andrzeja Blumenfelda w roli… ruskiego bandziora (ma nawet kilka partii mówionych).
Nie przepadam za słowem „wydmuszka” – brzmi fatalnie i jest zdecydowanie nadużywane. Ale w tym przypadku jestem skłonny je zastosować, bo trudno o lepsze określenie dla filmu Duncana Jonesa. Bez słowa wygląda obłędnie, brzmi świetnie (muzyka Clinta Mansella!), jest znakomicie (Rudd) lub co najmniej przyzwoicie (Skarsgård) zagrane, ale charakteryzuje je to, co większość ostatnich produkcji Netflixa – przeciętność. Za piękną wizualną fasadą nie stoi żadna interesująca treść, która w jakikolwiek sposób uzasadniałaby potrzebę stworzenia kolejnego wizualnego klona Łowcy androidów.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=nYfk_-_KCJE