BELFER. Recenzja serialu
Dawno nie mieliśmy w Polsce serialu, o którym byłoby tak głośno. Pytanie Kto zabił Aśkę Walewską nie było może powtarzane tak często, jak miało to miejsce ponad dwadzieścia lat temu w przypadku Laury Palmer, ale trzeba przyznać, że w mediach społecznościowych, zwłaszcza pod koniec sezonu, wrzało. Cieszy to tym bardziej, że nie mamy do czynienia z żadną papką dla mas, ale ciekawą, porządnie zrealizowaną, intrygującą produkcją.
Tak jak od dobrych kilku lat mamy do czynienia ze swoistym renesansem polskiego kina, tak i w telewizji coś w końcu zaczęło się dziać. Wataha, Pakt, Krew z krwi, Artyści – żaden z tych seriali nie był pozbawiony wad, ale trzeba przyznać, że produkcje te traktować należy jako krok w dobrą stronę. Belfra z pewnością możemy dopisać do tej grupy, a kto wie, czy serial w reżyserii Łukasza Palkowskiego (Bogowie) nie powinien zajmować tam najwyższego miejsca.
Przed emisją pierwszego odcinka media zwiastowały polskie Miasteczko Twin Peaks. Historia opowiada w końcu o zabójstwie młodej dziewczyny, rzecz dzieje się w małej, zamkniętej społeczności, a główne skrzypce w śledztwie gra tajemniczy przybysz z zewnątrz. Na tym podobieństwa się jednak kończą. Produkcja Davida Lyncha to zdecydowanie zły trop. Mnie po pierwszej emisji Belfer bardziej przypominał brytyjski Broadchurch, ale to porównanie również nie wydaje się do końca właściwe. Nie mamy tu do czynienia z żadną polską wersją zagranicznej produkcji. Twórcy scenariusza wykorzystali oczywiście sporo klasycznych motywów, jednak wszystko to zatopione zostało w bardzo polskim sosie. Początkowo ta „swojskość” nieco mi przeszkadzała, wydawało mi się, że za mało w Belfrze klimatu thrillera, atmosfery niepewności itd., ale po pewnym czasie ten inny, oryginalny styl zaczął być zaletą. Duża w tym zasługa Palkowskiego, kręcącego „z nerwem” i bez kompromisów. Film Bogowie zdecydowanie nie był przypadkiem. Mamy w Polsce niezwykle utalentowanego, świadomego reżysera, z którego będziemy mieć jeszcze wielką pociechę.
Belfer wciąga właściwie od pierwszego odcinka. Wątków jest sporo, bohaterów też – nawet klasa zmarłej Aśki nie jest żadnym tworem zbiorowym, a skupiskiem bardzo interesujących, istotnych dla fabuły postaci. Dzięki temu historia jest pogłębiona, przez długi czas nie wiemy, które motywy mają ścisły związek ze sprawą zabójstwa dziewczyny, a które to tylko ślepe uliczki. Scenarzystom udało się ponadto stworzyć ciekawy, a co najważniejsze, wiarygodny obraz małego miasta Dobrowice. Bałem się, że będzie to jeden z tych przypadków, kiedy będzie się nam wmawiać, że w takiej małej mieścinie co chwilę ktoś w tajemniczy sposób ginie i nie jest to żadną sensacją. Na szczęście w to, co dzieje się na ekranie, można uwierzyć. Trupów w pewnym momencie jest co prawda sporo, ale fabuła prowadzona jest tak, że wszystko trzymane jest w ryzach. Będzie dość typowo – łamiący prawo biznesmeni, skorumpowani policjanci, gangsterzy, handlarze narkotyków. W Belfrze to jednak działa, głównie dzięki świetnie dobranej obsadzie.
Tak naprawdę trudno znaleźć wśród aktorów jakikolwiek słaby punkt. Wcielający się w tytułową rolę Maciej Stuhr po raz kolejny udowadnia, że nie ma dla niego zadań niemożliwych. Świetny jest Łukasz Simlat, nie zawodzi Sebastian Fabijański, który co prawda niemal powtarza swoją rolę z Pitbulla, ale sprawia chyba jeszcze lepsze wrażenie niż w filmie Patryka Vegi. Niezbyt przekonującą postać uwikłanego w brudne interesy policjanta broni swoją kreacją Paweł Królikowski.
Bardzo dobrze spisują się też młodzi aktorzy – choć dialogi nie zawsze odzwierciedlają sposób mówienia licealistów (nie wystarczy w końcu wrzucić w rozmowy kilkanaście kurew), dzięki tym utalentowanym młodym ludziom, wybrzmiewają one dość naturalnie. Dają radę zarówno ci już szerzej znani, jak Józef Pawłowski (Miasto 44) i Mateusz Więcławek (Obietnica, Prosta historia o morderstwie – ten chłopak naprawdę ma zadatki na gwiazdę, nawet poza granicami Polski) czy ci mniej, a mam tu na myśli przede wszystkim Paulinę Szostak, kojarzoną do tej pory właściwie tylko przez bywalców Teatru Narodowego. Prawdziwym odkryciem Belfra jest dla mnie jednak Grzegorz Damięcki. Dobry aktor, który w zawodzie jest od ponad dwadzieścia pięć lat, ale do tej pory nie miał na koncie spektakularnego sukcesu. Ten serial powinien to zmienić. Jego Grzegorz Molenda to wręcz wybitna rola i mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości będziemy oglądać go w takim repertuarze częściej.
Oczywiście twórcy nie uniknęli błędów. Kilka wątków, jak choćby ten z przygotowującą się do olimpiady Olą czy wyjazdem Zawadzkiego do Kaliningradu, wydaje się zupełnie zbędnych. Inne z kolei urwane zostały w bardzo niedbały sposób – ma się wrażenie, jakby wprowadzone zostały tylko dla zamętu, a wystarczyłaby jedna dodatkowa scena, może nawet kilka słów, i można by je w jakiś sposób zamknąć.
O ile Stuhr robi, co może, i jest w swojej roli bardzo przekonujący, tak z wiarygodnością samej postaci nauczyciela mam już pewien problem. Motywacje Zawadzkiego są konkretne, wręcz banalne, ale to akurat dobrze. Łatwo można uwierzyć w jego zaangażowanie w sprawę. Gorzej z tym, co dokładnie robi, aby wyjaśnić, kto jest mordercą Aśki. O ile w końcowych odcinkach wizerunek tej postaci nieco się zmienił i można by przyjąć, że Zawadzki ma nawet jakieś doświadczenie w policji, wojsku itd., tak przez większość sezonu Stuhr wygląda jak stereotypowy młody polonista. Niemodne koszule, spodnie z kieszeniami po bokach, przewieszona przez ramię torba. Facet nie ma nawet samochodu i początkowo swoje śledztwo prowadzi na piechotę. Uprawia jogging, ale to nie tłumaczy, dlaczego z łatwością powala na ziemię dwóch gangsterów uzbrojonych w noże, nie wspominając już o niesławnym wątku kaliningradzkim. Nie będzie wielkim spoilerem, jeśli napiszę, że szukający mordercy na własną rękę Zawadzki okazuje się lepszy od Centralnego Biura Śledczego. Czyżby znajomość powieści Agathy Christie wystarczała, aby łapać zbrodniarzy?
Nie do końca przekonało mnie też zakończenie. W ósmym odcinku tożsamość mordercy była już dość jasna, nawet dla mniej uważnych widzów. Zastanawiałem się, co zrobią twórcy, aby utrzymać uwagę publiczności przez jeszcze dwie niemal godzinne odsłony. To, co zaprezentowali, z założenia jest dobre – niejasne, poruszające się po obszarze najciekawszych dla widza szarości. Rewelacyjne są też końcowe sceny, czyli zdemaskowanie oraz kara osoby, która była za wszystko odpowiedzialna. To, co do nich prowadzi, nie jest dla mnie jednak wiarygodne. Twist w postaci dodatkowego winnego kupuję w stu procentach, ale zupełnie nie przekonał mnie pokazany w ostatnim odcinku rozwój wydarzeń. Coś, co przedstawiane jest jako poważna wina, bezpośrednia przyczyna ogromnych nieszczęść, w tym śmierci, dla mnie jest tylko szczekaniem małego, irytującego pieska, które nigdy nie powinno mieć aż tak dużego wpływu na otoczenie – a chodzi przecież o dorosłych, poważnych ludzi. Końcowe sceny, zarówno pod względem realizacji, jak i gry aktorskiej, są na tyle udane, że ten brak wiarygodności nieco łatwiej wybaczyć, ale niesmak jednak pozostaje. Ten serial zasługiwał na lepsze zakończenie. Szkoda, tym bardziej, że te błędy można było łatwo naprawić.
Twórcy będą mieć szansę do szybkiej poprawki – już zapowiedziano drugi sezon serialu. Jak to możliwe, skoro to zamknięta historia, dziejąca się na dodatek w dość małej społeczności? Scenarzyści jakoś z tego wybrnęli. Prawdopodobnie spodziewali się, że produkcja może liczyć na kolejne sezony. Ten wątek również nie przekonuje, jest niczym wzięty z mało ambitnego, amerykańskiego filmidła „prosto na dvd”, ale… Szczerze mówiąc ucieszyłem się, kiedy okazało się, że będzie okazja do ponownego spotkania z Belfrem. Nie pamiętam bowiem, kiedy polski serial zrobił na mnie tak dobre wrażenie. To było dziesięć naprawdę przyjemnych tygodni.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=jXBVLy8a59U