BATMAN V SUPERMAN: ŚWIT SPRAWIEDLIWOŚCI. Komiksy są dla dzieci
Przed chwilą wyłączyłem wycięte sceny, które trafiły do sieci. Zasmuciły mnie jeszcze bardziej. Może mam kiepską pamięć, ale dziwny to krok, aby świeżo, w dniu premiery jeszcze, wrzucać materiały, które nie weszły do ostatecznej wersji dzieła. Robi się tak albo w egocentrycznym poczuciu, że każdy, absolutnie każdy, już film widział, albo próbując dowieść, że w dziele ocenianym raczej chłodno (wybaczcie, że użyłem eufemizmu, dobrze wiemy, co się o tym filmie mówi) tkwi jeszcze jakieś dobro. Batman v Superman: Dawn Of Justice desperacko woła o pomoc…
Jakże wszystko się układa w zgrabną całość po obejrzeniu efektu końcowego. Te głosy, że coś nie tak. Ten niepokój studia. Ta asekuracja, że być może to będzie za mądry film dla maleńkich. Obraz, choć nie jest tak zły, jak się mówi, to największe rozczarowanie roku. Dla mnie – chyba największe rozczarowanie kinowe życia. To ofiara pośpiechu, wysokich oczekiwań widowni i – co najważniejsze, i na czym oprę swoją recenzję – reżysera, którego najwyraźniej nudzą klasyczni, ukształtowani już w popkulturze bohaterowie. Uważałem to za krzywdzącą opinię, bo Snyder nie jest wcale takim partaczem, za jakiego go niektórzy uważają. Umie robić sceny akcji. Umie przerobić statyczne obrazki na ruchome. I dostał ich dwóch, postacie, które mimo przemielenia na małym i dużym ekranie, ciągle wydają się ciekawe. A przynajmniej jeden, ten mroczny, którego wszyscy kochają, bo smutny, pełny bólu. Postacie znane, może nie samograje, może wymagające odkurzenia, ale noszące pewne archetypy, które czynią je wyjątkowymi. To ci pierwsi i nikt nie odmówi Supermanowi, że natchnął wielu artystów, aby modyfikować formułę heroicznych trykociarzy. Nawet jeśli nie lubimy seniorów, to powinniśmy wiedzieć, jakie jest ich miejsce w historii.
Ocenę już podałem. To film średni, a jestem pewny, że mógł dostarczyć przynajmniej mały promyczek słońca na polu pełnym posępnych, skonfliktowanych ze światem i swoim wnętrzem obrońców ludzkości, których na kartach nie brakuje. Widać, że to sprawa dla mnie osobista? Reszta tekstu to jojczenie wręcz fanatyckie. Odradzam czytanie.
SUPERMAN JAK CHRYSTUS
Superman to bowiem postać, którą uwielbiam, choć doszedłem bardzo późno do źródeł fascynacji. Podpisuję się całym sobą pod felietonem, który popełniłem jakiś czas temu po obejrzeniu zwiastuna, choć do dzisiaj miałem wątpliwości, czy aby nie jestem za surowy w ocenie obranej przez studio strategii promocyjnej. Bądź co bądź, dzieciarnia nie zna, dzieciarnia chce potęgi i aby skrzyło od konfliktu, od tego tarcia charakterów. Doszedłem dzięki rzeczonemu tytułowi do nowych wniosków – rozumiem, czemu tak bardzo kombinuje się w formule tej majestatycznej wręcz do bólu postaci ubranej w kolory flagi amerykańskiej, bo to najłatwiej tak – dodać Supermanowi powagi. Dokładnie z tym samym problemem zmagał się rynek komiksowy, kiedy w latach 90. postanowił go uśmiercić i w spektakularnym powrocie przypomnieć, że jednak tęskniliśmy za kanoniczną wersją, ale to paliwo szybko się wyczerpało. Przypomniano jednak o nim dzięki prostemu zabiegowi – uwypukleniu wszelkich znamiennych wartości. Umarł za nich, papierowych ludzi papierowego świata, a potem zmartwychwstał.
DC Comics jednak zrobiło coś zaskakującego. Zamiast odświeżać, urealniać herosa, postanowiło kłaść nacisk na jego unikatowość. Superman stał się bardziej luzacki, akceptowano jego anachroniczność, a konfrontacja z Batmanem podkreślała te kolejne, oprócz ofiarności, cechy – przywiązanie do przyjaźni i szukanie ziemskich braci. Fenomen ludzkiej strony Człowieka Jutra był zarysowany przez Quentina Tarantino w pamiętnym dialogu z Kill Billa – Superman to humanizm, albo inaczej: podkreślenie naszych niedoskonałości. Nie jest to jednak złośliwe wytykanie palcami przywar, ale pochylanie się nad ludźmi. Nie przez przypadek zresztą produkcja WB miała premierę w święta. Superman to w świecie DC ostateczne dobro, ideał i zwierciadło, w którym przeglądać może się nie tylko najmroczniejszy z paczki, Nietoperz z Gotham, ale i my. Rozumiał go również Umberto Eco, a Umberto Eco, gdy zrozumiał Supermana, był stary, nie to, co Zack Snyder, obiekt moich drwin. Oczywiście bez epatowania pasyjnymi motywami i prostą symboliką, bo kino Chrystusa przegoniło nawet wcześniej niż Supermana, a analogie między tymi figurami łatwo zauważyć. Superman, jak Chrystus, lubi być uczłowieczany, choć czekał na swoją Pasję i jakiegoś odważnego pana za kamerą. Z odwagą, a nie agresją, powinno się go wprowadzać w XXI wiek i rzucać w środek niezbyt przekonującego uniwersum.
ZACK, KTÓRY NIE LUBI SUPERMANA
Bez przesadyzmu podjął się tego Zack Snyder, niby fan komiksu, niby poczciwina Hollywoodu, którego liczne wypowiedzi sugerują, że uwielbia te historyjki, a okazuje się, że jednak zwykła faja, która Supermana sprzedałaby za paczkę szlugów. I kłamie, że lubi, szubrawiec. Jak można kogoś lubić i jednocześnie się go wstydzić?
Z nieznanych mi powodów Snyder nie rozumie fundamentów tej postaci – ona działa tylko w odniesieniu do mitu dzieciństwa.
Trzeba się bawić. Trzeba wyraźnie pokazać, że nie o moralizatorstwo i dekonstrukcję w odświeżaniu, superbohaterskich mitów chodzi, ale o akcentowanie walorów. Tak samo jak Snyder niby Supcia lubi, ale już na mieście by się z nim nie pokazał, podobnie WB boi się oddać przygodzie. Jakże zabawne jest to dążenie do powagi, niczym powtarzane w kółko frazesy, że aby traktowali cię poważnie, musisz próbować być kimś więcej. Supermana to latający koleś z peleryną, potrzebną mu do szczęścia jak owa bzdurnie przemyślana podwójna tożsamość, która stała się tradycją. Trochę chałturka, ale jakoś co dekadę nieco dopisywano do jego notki biograficznej, więc po prostu sobie był, naturalnie ewoluował. Jednych tradycji Snyder bowiem się trzyma kurczowo (tożsamość), choć można się akurat nimi było pobawić, a inne wykręca, bo uznaje je za mało fajne. Ot, dla mnie to wygląda jak brak pewności siebie. Może oburzę tym wielu chłopaczków biegających z wielkim S na piersi, ale Superman jest dziecinny, lecz nie ma to wydźwięku pejoratywnego. To chłopak pełny radości, bezpretensjonalności i przede wszystkim – pewności siebie w byciu już Ziemianinem. Ponure i kompleksowe, ciągnące się przez więcej niż jeden film problemy to najgorsza z możliwych dróg. Nie jest głąbem, nie jest nudziarzem, ale właśnie idealistycznym dzieckiem, zafascynowanym ludzkością. Bo komiksy były kiedyś tym, czym bajki – uczyły, że świat jest niebezpieczny, że superbohaterstwo potrafi ciążyć, ale jest jeszcze taki Superman, idealny w swojej betonowej dobroci. Zack Snyder nie rozumie też bajek.
Zack Snyder nie lubi Supermana. Tego jestem pewny. Dowodzi tego punkt wyjścia, fabuła, która skupia się ponownie na asymilacji kosmity, przypomina (choć przez pierwsze minuty filmu uznawałem to za atut), że świat jest nieprzyjazny, że czasami trzeba podnieść rękę na bliźniego nawet wtedy, gdy ma się cały zestaw środków, aby tego uniknąć. Rozumiecie? To jest ten wzorowany na naszym świat, to jest symulacja postinwazyjnych traum, które niewątpliwie nie dają spać Batmanowi. Punktem wyjścia jest więc strach, potem jest go więcej. Po wydarzeniach w Człowieku ze stali Mroczny Rycerz, który po dwudziestu latach oceniania co jest dobre, a co złe, powinien mieć jasno ustalony kodeks moralny i lepszego nosa do ludzi, przybywa do Metropolis. Potem wszystko dzieje się wręcz karykaturalnie za szybko, Lex Luthor coś miesza, ciągłe bełkocze edypowe bzdury, pojawia się Wonder Woman, troszkę liźnięto sprawy miłosne Clarka i Lois, a na końcu, ach, na końcu czeka nas to, co obiecano w tytule. Walka dwóch największych gladiatorów w historii superherowszczyzny. A ja głupi myślałem, że zobaczę docierających się Batmana z Supermanem.
[jg-ffw][ale smutno]
NA CO SZŁO KIESZONKOWE KRYTYKÓW?
Nie czuję się kompetentny, aby odpowiedzieć w pełni na pytanie, co na poziomie strukturalnym nie zadziałało, bo jestem zdezorientowany. Producenci wyraźnie kazali dorzucić kilka wątków i smaczków, aby eksponować, że to uniwersum rośnie. To film, o którym będzie się pisało jeszcze długo, a ja czekam na tekst o tym, jak można byłoby go naprawić, moim zdaniem – wyciąć wszystkie elementy robiące za intro do Flasha, Aquamana i Wonder Woman. To fascynująca katastrofa też z innego powodu – Batman v Superman zwraca mi wiarę w sens krytyki filmowej, a szczególnie – metakrytyki. Jakże zabawne są te nerdowskie pogadanki o krzywdzie wyrządzonej filmowi, a ja się cieszę, że ktoś potrafi wyrazić słowami to, co ja odbierałem na poziomie emocjonalnym. Tutaj wiele rzeczy nie pasuje: stylistyka, ton, dialogi jakieś „fanfilmowe” bardzo, wszystko mało angażujące. Siedząc w kinie, rzucałem okiem na starszych ode mnie recenzentów, którzy nie wydawali w młodości całego kieszonkowego na kolorowe zeszyty. Zagubieni musieli być w interpretowaniu tych przydługich scen, które łaskotały czających bazę, znających źródło, ale jak się okazuje – mało empatycznych wobec potrzeb nie-nerdów. Dlatego najbardziej mnie ciekawi odbiór filmu w różnych krėgach.
Zacku Snyderze. Nie robiłeś tego tylko dla fanów, obowiązkiem Twoim zakichanym było bowiem sprawienie, aby pokochano znowu Supermana. Wiem, uczepiłem się tego kosmity, ale przecież to pierwotnie miała być kontynuacja Człowieka ze stali. Człowiek ze stali bardzo jej potrzebował.
Przez cały seans towarzyszyło mi wrażenie, że postacie mówią językiem taniej reklamówki skierowanej tylko dla studia, które nie chce sypnąć hajsem. Desperacko anonsem, że oto proszę, dzieje się.
Takie ciągłe ekspozycje dowodzące, że komiks crossoverowy jest przekładalny, że to naprawdę się dzieje, mamy Batmana i Supermana na ekranie, zmęczyły mnie już w pierwszym akcie. Dokładnie z tego samego powodu ogląda się fanfilmy: by uwierzyć, że to jest możliwe. Filmy fanowskie nie szukały formuły, one tylko pokazywały, jak taka historyjka wypadałaby w ruchu. Nie chciałem więc Lexa Luthora, który przypomina widzowi, że oto doszło do pojedynku dwóch ważnych w popkulturze bohaterów, bo sprawny filmowiec, nie tylko za pomocą tanich sloganów, umiałby tę „ważność” podkreślić subtelniej. Zacku Snyderze. Nie umiesz robić subtelnie…
Pamiętam, że oglądając końcówkę filmu Mroczny Rycerz powstaje, policzyłem, ile lat minęło od pojawienia się bohatera w Gotham City wyśnionym przez Christophera Nolana. Jakoś wyszły mi dwa lata z hakiem, pomijając ten kilkuletni urlop zdrowotny, co jest troszeczkę za mało na stawianie mu pomników. Ale teraz doceniam, bo Gacek u Nolana, nawet jeśli nie był ulubioną wersją tej postaci na ekranie, działał spójnie. Prawdziwie bolesne jest w Batman v Superman to niezrozumienie konstrukcji opowieści superbohaterskich – starcia są emocjonujące, jeśli prowadzą do oczyszczenia. Jeśli tłuką się przyjaciele – jest jeszcze ciekawiej. Naprawdę niewiele już zostało toposów wyjętych z komiksów, ale starcie legend miało ogromny potencjał. Snyder wyszedłby z tego wyścigu z podniesionym czołem, gdyby trzymał się faktów: Superman i Batman razem to idealny materiał na pierwsze superhero-buddy-movie, bez przeginania pały ze śmiesznością, ale na pewno generujący kilka dowcipów opartych na ich różnicach. A tutaj tego starcia charakterów tyle, co kot napłakał. Czuję się potraktowany w tej gorączce blockbusterowej jak ktoś, kto ma się zadowolić półproduktem, a nie rozdziałem ważnym zarówno dla Supermana, jak i Batmana.
O TYM, CO CHCIAŁEM, A CO DOSTAŁEM
Chyba bardzo chciałem ten film polubić, a okazało się, że rzucenie się na redakcyjny przydział było nieprzemyślaną decyzją. W swojej infantylności uznałem, że Internet potrzebował spojrzenia kogoś tak bardzo wierzącego, że to się uda. Negatywne recenzje nie zmniejszyły mojego zainteresowania, a wręcz odwrotnie – chciałem być tym, który przygarnie i pokocha tego zagubionego już w Człowieku ze stali, nieuformowanego, ale mającego potencjał Supermana. Chciałem zobaczyć kumpelskie sceny, chciałem kilka kropel tej komiksowej lekkości, na którą godziłem się kiedyś bez zastanowienia. Chciałem nie czuć się staro, wierząc, że to ważny film, nie rewolucyjny, ale ważny dla DC, chciałem dowodu, że uda się uchwycić opowieść o bohaterach tak różnych, że wręcz uznających się za braci. A bracia to wiadomo – pobiją się po pysku, ale nie mogę bez siebie funkcjonować, wiedzą, jaka jest ich rola w komórce zwanej rodziną. Górnolotnie?
Widocznie nie powinien podejmować się recenzowania ktoś tak zakochany w micie z dzieciństwa. Wiem, że Superman potrzebuje starszego brata, ziomka, który troszkę mu pomoże, Batmana podającego pod koniec tej opowieści rękę kosmicie. I gdyby tak się stało, to byłby piękny dowód celowości tego projektu i na to, że istniały inne pobudki niż finansowe. Zacku Snyderze. Twój Batman nie znosi Supermana prawie tak mocno jak Ty, myślisz, że nie zauważyłem?
Dostałem jednak to, nad czym ciągle pucuje się karykaturalny Lex Luthor. Dziecinne starcie dwóch największych gladiatorów. Powtarza to do usrania, przypomina, że tylko o to tutaj chodzi. O tych gladiatorów.
I to nie są spoilery, bo wiadomo, że konflikt zostanie zażegnany, ale w taki sposób, że nigdy nie uznam tego filmu za przykład ludyczności historii obrazkowych. To ciężkostrawne cholerstwo jest.
Przepraszam za tę metarecenzję, rwane dygresje, emocje. To jedna z najbardziej osobistych opinii o filmie, jakie napisałem. Chciałem go zobaczyć, dostrzegam mnóstwo dobrych elementów, jak na przykład naprawdę podniosłą muzykę, choć brak charakterystycznych motywów, jednak przyjemnie się tego przydługiego widowiska „słuchało”. I oglądało w sumie też, na pewno przejrzę kilka scen akcji (tak, kupię DVD), tę wyczekiwaną walkę gladiatorów, pozachwycam się tym, że Superman wygląda tutaj groźnie oraz potężnie, może nawet zmienię dietę. I widzę aktorskie starania Bena Afflecka, który sobie na ekranie jeszcze poradzi, nie wątpię w to, oby zwrócono mu wiarę, że bierze udział w potrzebnym projekcie. Jego Batman jest jednak niepotrzebny i w tej historii, i Supermanowi jako ziomek, a w szczególności – widzowi. To pierwszy Mroczny Rycerz zagubiony w scenerii podarowanego mu świata, topornie kreskówkowy, poprawny jak Wayne, ale plastelinowy jako obrońca. Batman jest spoko, umie się bić. Mroczny i w ogóle, tylko że koniec końców wisi mi to, bo nie o niego chodziło.
Plusy jeszcze? Jesse Eisenberg aktorsko intrygujący, momentami irytujący z powodu gadatliwości, ale w tym przypadku jestem zdziwiony, że po tylu latach neurotycznych jokeropodobnych Luthorów nikt nie sięgnął do materiału źródłowego, w którym Lex to ideał człowieka, intelektualnie i fizycznie, a nie wkurzony na tatę i Boga dzieciak o niejasnej motywacji. Myślę, że Luthor jeszcze się pojawi, bo w tej odsłonie mieliśmy Richarda Dowkinsa z hajsem i ojcem, który zapewne wchodził mu do wanny. To gadanie, które miało dodać mu głębi psychologicznej, na pewno wypadło spod pióra tego oscarowego reżysera, którego Affleck wkręcił na zarobek. Wonder Woman. Och, ileż ja się w sieci naczytałem, że ratuje ten bałagan, bo wydaje się jedyną niewciśniętą na siłę zapowiedzią solowych filmów. Jest znośna w tym spektaklu straconych szans, a całość jej potencjału tkwi w tym, że to ciągle tabula rasa. Ot, chyba niektórym podoba się jej transparentność, może wyjść z tego albo coś seksownego, albo mdłego.
Najlepsze postacie to te, przy których scenarzystom nie chciało się majstrować. Alfred, chyba najlepszy gościu, jest wierny oryginałowi, a przy tym ważny w opowieści. I jedna, jedyna motywacja Supermana, w którą wierzę, bo jest kontynuowana od czasów Człowieka ze stali – Superman kocha swoją matkę. Nie wierzyłem jednak po skończonym seansie, że te drobne, drugoplanowe akcenty tak mi zapadły w pamięć. I ja trochę, widać, desperacko szukałem nadziei. Dwa rodzynki w zakalcu.
GEORGE MILLER WIE, JAK JEST
Rozumiem, czemu ten film jest średni. Problemem budowania wspólnych uniwersów jest to, że musimy przedstawić te infantylne czasami światy, jakbyśmy je kochali i troszkę, choć odrobinkę, w nie wierzyli. Żałuję, że nie zabrał się za tę robotę George Miller, który miał już ruszać ze swoją wersją pierwszej konfrontacji przebierańców z Ligii Sprawiedliwych. I nie chcę myśleć, że to zadanie bardzo trudne, wszak pięknie Miller tłumaczył w wywiadach, czemu rzeczywistość Mad Maksa jest pozornie groteskowa, a wewnątrz – bardzo spójna.
Elementy przykuwające uwagę i mocarne popisy siły są, owszem, ale nie powinny zostawiać żadnych pytań, a po co to, a czemu tak? I to jest smutne. Nerdy jakoś nie pytają, ale prawią komunały, że recenzent jest stary, że recenzent się nie zna, że recenzent nie robi doktoratu z popkultury. Myślę, że w przypadku recepcji tego filmu to „stare” umysły widziały więcej. Tego zabrakło scenariuszowi Batman v Superman: Świt sprawiedliwości – pochylenia się nie tylko nad bajerkami, nawiązaniami, ale nad ideą samą w sobie – to spóźniona, ale wyczekiwana opowieść o gradacji dobra.
Ba, myślę nawet, że bardziej Supermana i jego miejsce w kulturze rozumiał Bryan Singer w „Superman Returns”, którego minusem było mierzenia się z legendą doskonałej wciąż wersji Richarda Donnera.
Może punkt wyjścia leciwego reżysera Mad Maksa, w którym obaj ci bohaterowie są już przyjaciółmi, byłby właściwszy? Gdybanie. Teza, że Snyder nie znosi Człowieka ze stali, wydaje mi się coraz bardziej prawdopodobna, ale nie będę rozwijał teorii spiskowej mówiącej, że Snyder opierał się tylko na elseworldach i wykręconych, eksperymentalnych wersjach spoza kanonu. Myślę, że wie o Supermanie dużo, tylko woli jednak Godzillę.
OBNAŻENI
Wiem, piszę jak szalony nerd, ale o dziwo szczerze polecam Batman v Superman: Świt sprawidliwości, podobnie jak polecam znajomym obejrzenie Terminatora: Genisys 3D. Jest coś pięknego w takich katastrofach, bo mają walor edukacyjny, każą się zastanowić, ile jest autorskości w produkcjach tego kalibru. Batman v Superman powinien być kinem pewnym siebie, bez stawania do walki z innymi blockbusterami, bo to bezsensowne, Marvel tam był. Niektóre opowieści nie potrzebują rozległych introdukcji i oscarowych scenarzystów, wystarczy sięgnąć do źródła. Wielu fanów nigdzie się nie wybiera, więc niepotrzebny był pośpiech i to on jest powodem nerwówki, która udzieliła się wszystkim, również bardzo nijakiemu w swojej roli Henry’emu Cavillowi. Czekający prawie 30 lat na ten film poczekaliby jeszcze z dekadę. I choć daleki jestem, jako miłośnik eskapizmu peleryniarskiego, od snucia ponurych profecji, że takie produkcje przyczynią się do odłożenia Supermana na bok, uważam, że ten film miał do zrobienia więcej niż chociażby Deadpool.
A potem przypominam sobie, że to w sumie nieważne, to tylko wiosenny, dobrze mimo wszystko zarabiający blockbuster, ale nie wierzcie Internetowi, to nie jest coś, na co zasłużyliśmy. Począwszy od braku wiary w recenzentów, skończywszy na głosikach niezbyt bystrych, ale jednak obecnych w sieci, że my, piszący o dziecku Snydera, się nie znamy. Bawią mnie głosiki, co prawda średnio merytoryczne, że Marvelowe produkcje pożarły umysł, zmiękczyły widza prostymi historiami, a przecież Kapitan Ameryka jest przykładem tego, że anachroniczni bohaterowie mają swoje ważne miejsce we współczesnych potrzebach widowni. Supermana ekranowego nie rozumiem i nie lubię tak samo mocno, jak czekam na kolejne filmy osadzone w konkurencyjnym świecie.
Doprawdy, jestem zdziwiony, jak bardzo nie znoszę tego filmu i jakie emocje we mnie wygenerował seans, ale warto go obejrzeć, a potem poczytać na przykład All-Star Superman czy miniserię Birthright, aby polubić DC Comics. To bardzo dobry worek z pomysłami.
To nie jest zły film, to produkcja obnażająca prawdę, że WB ma prawa do postaci oraz historii, których wielkości nie rozumie.
To już koniec recenzji. Ostrzegam, że będę się odnosił do większości zarzutów w komentarzach sporadycznie, ponieważ był to jeden z ostatnich aktów komunikacyjnych, jaki poświęciłem temu filmowi. Chcę odpocząć i zapomnieć, jaki ze mnie naiwny nerdziol, bo kibicowałem tej produkcji mimo wielu znaków, że nie wyszło. Batman v Superman: Świt sprawiedliwości to dzieło, które powinno być obejrzane na wielkim ekranie lub zapomniane, nie mogę się jeszcze zdecydować, ale wiem jedno – jeśli ktoś uzna, że pomysł na team-up fajnego, modnego jeszcze Mrocznego Detektywa z lamerskim Supermanem jest głupi, a za egzemplifikację obierze obraz Snydera, nie byłbym w stanie kontrargumentować. Tam nie ma odpowiedzi na pytania, czy można odnaleźć spójność w niespójności i czy należy pozwalać bohaterom komiksowym dorastać. Ja. Fan Supermana. Śmieszny, dziecinny pomysł.
korekta: Kornelia Farynowska