Batman v Superman. Ocena negatywna
Przed głównym tekstem zaznaczę jasno kilka spraw: lubię sposób, w jaki Marvel tworzy swoje filmowe uniwersum, ale nie jestem w żaden sposób psychofanem ich produkcji – mam pełną świadomość tego, że obok świetnych rzeczy wypluwają z siebie nieoglądalne w sporym stopniu padaki (Iron Man 2, Thor: Mroczny świat, wyraźnie kulejące Avengers: Czas Ultrona). Lubię też czytać komiksy, wychowałem się na Batmanie i Supermanie z TM-Semic (szczególnie tym drugim). Nie podchodzę jednak do materiału źródłowego z nabożeństwem, jestem otwarty na wszelkie renarracje i modelowanie tej skostniałej masy (uwielbiam narkotyczny serial o Batmanie z Adamem Westem z lat sześćdziesiątych). Nie liczyłem w tym wypadku na jakąś wybitną adaptacje zeszytowych fabuł, przede wszystkim chciałem dostać dobry i składny film.
I nie dostałem go tam bardzo, że czuję się zobligowany, żeby dokręcić jakąś scenę w domu i wysłać ja do Snydera. Skoro twórca nie dał mi praktycznie nic, to może ja go wspomogę?
Powiem wam szczerze, prosto z serca. Ten film to składak, jakie zdarzyło się mojemu wujkowi sprowadzać z Niemiec na początku lat dziewięćdziesiątych – każda część z innej parafii i tylko cud sprawia, że to jeździ. Warner Bros. obudziło się po ośmiu latach, zauważając, że Marvel zbija niebotyczne pieniądze na – abstrahując od samego poziomu poszczególnych części – tworzeniu świeżego i (jeszcze) koherentnego uniwersum. Postanowili więc wcisnąć te wszystkie niebyłe lata rozwoju postaci oraz filmów wprowadzających w jeden obraz, przez co ciężko nawet finalną wersję Batman v Superman określać mianem „filmu pełnometrażowego”.
To zlepek kilkunastu fabuł, pociętych na malutkie części, z których można było zrobić kilka solidnych widowisk.
W obecnej wersji dostajemy dwu i półgodzinny zbiór zwiastunów z kilkoma ładnymi widokami, poprzetykany tonami waty oraz pustosłowia. A wisienką na tym suchym torcie są pokraczne odniesienia do komiksów – żeby tylko były – bo kto zwróci uwagę na to, że w Powrocie Mrocznego Rycerza chodziło o trudną wieloletnią przyjaźń dwóch twardych chłopów, a nie bitkę na dachu niezdolnych do prowadzenia dialogu kanistrów z testosteronem? A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Chciałem, żeby spodobało mi się cokolwiek – mogę przecież powiedzieć kilka ciepłych słów o zupełnie przestrzelonym pomyśle na wcześniejszego Człowieka ze stali – ale ostatecznie dobre sekwencje można policzyć na palcach jednej ręki (u alkoholika obsługującego piłę tarczową). Bardzo solidny Ben Affleck cierpi przez scenariusz (ależ on musiał w kontrakcie dostać górę pieniędzy na swoje niezależne produkcje; solowy Batman ma nadal jakiś potencjał), Gal Gadot a) ma wyglądać ładnie, b) w akcji jest jakieś sześć sekund. Śliczny uśmiech, ale nie ma tutaj co robić. Jessego Eisenberga w roli Lexa Luthora na swój sposób cenię – jest katastrofalnie napisany, przeszarżowany do granic, kumuluje wszelkie złe cechy swoich poprzednich wersji i dodatkowo zrzyna ile się da z Ledgerowego Jokera, ale wprowadzał do całości specyficzną energię (której zdecydowanie obrazowi brakuje), przez co cieszy moje kampowe serce – widać, że chciał się pobawić ochłapami scenariusza.
W końcu Superman, Henry Cavill, który w założeniach miał być osią filmu, ostatecznie nie podołał zadaniu. Widać, jak bardzo scenariusz musiał być przepisywany, żeby tylko wepchnąć do niego jak najwięcej postaci i zapowiedzieć zbliżającą się Ligę Sprawiedliwości (na razie wygląda to dosyć żenująco, pewne sceny z tym związane były dokręcane w pośpiechu). To jest grajek, który ma potencjał, ale MUSI być prowadzony za rękę. Snyder w życiu jednak nie pracował z aktorami (chyba, że podwiewał im pelerynę na green screenie), więc biedny Brytyjczyk – którego jeden idealnie wymierzony uśmiech pokazuje, jaki potencjał tkwił w tej roli – jest tu zagubiony niczym kolejne sekwencje senne. Których mamy opór.
Widać wyraźnie, jak bardzo WB nadal jest zachłyśnięte Christopherem Nolanem, przez co ładują tutaj nawet rozwiązania znane z Incepcji, a kombinatoryka niektórych sennych rojeń szybko wchodzi na absurdalny poziom. To niestety najtańsze rozwiązanie fabularne, którym twórcy chcą najczęściej wprowadzić nachalną symbolikę (jest tutaj jedna maksymalnie dziwaczna scena, w komiczny sposób przypominająca majaki ze Zjawy Iñárritu) i ukryć niedostatki scenariusza. A ten praktycznie nie istnieje. Fani powiedzą „ale przecież całość jest taka komiksowa, są super-kostiumy, świecące kamienie, kosmici, potwory, promienie z różnych otworów ciała, budynki się sypią” – spoko, ale obraz złożono tak nieudolnie, że przypomina słaby komiks, produkt pozbawiony serca, co to go za marne pieniądze robi jakiś trzeciorzędny scenarzysta, bo trzeba zeszyt co miesiąc wypuścić na rynek – wyjdzie, czytelnik przejrzy, powie “meh” i rzuci papierzyskiem w kąt. Nie obchodzą go tak naprawdę postacie i zdarzenia – ma nadzieję, że może za kilka tygodni akcja będzie lepsza. To może jako tako działać w komiksie, który wychodzi w krótkich odstępach czasu, ale w wysokobudżetowym filmie pojawiającym się raz na kilka lat? Zupełnie nie.
Inny widz powie „ale czego się spodziewałeś? Biją się? Biją”. OK, ale nawet od wybayonej akcji staram się oczekiwać jakiegoś poziomu – w dialogach, fabule, relacjach pomiędzy postaciami. Tutaj wszystkie składowe solidnego filmu są brutalnie zepchnięte na margines, a widz nie ma czego się złapać, żeby nie utonąć pod naporem bylejakości.
Dialogi to zresztą zbiór banałów, wyrytych w betonie zardzewiałym dłutem – nie ma w nich nic, co nie brzmi sztucznie, wymuszenie wzniośle.
Dwa lub trzy razy zdarza się komuś trochę wysunąć kij tkwiący w dolnych częściach ciała (urocze momenty Afflecka czy Ironsa), ale przy całym mrocznym i napuszonym stylu reszty produkcji wypada to sztucznie. Nawet dobrych walk jest tu naprawdę niewiele (tytułowa wypada całkiem zgrabnie i ma świetne momenty, chociaż jest niekonsekwentna), a finałowe starcie – najdłuższe – prędzej zamordowałoby rodziców Wayne’a w ciemnej uliczce, niż wzbudziło jakiekolwiek emocje.
Krytycy mają w tym wypadku rację, bo Batman v Superman nie funkcjonuje jako film – gdyby zredukować całość do trzech minut, dostalibyśmy fajny teledysk. Snyder to wyrobnik, a nie wizjoner, nie patrzy do przodu, zależy mu na złapaniu fajnej foty tu i teraz. W obecnej wersji reżyser wypluwa z siebie rozmemłane widowisko, żenujące w swojej łopatologicznej symbolice (liczcie krzyże w tle) i absurdalnie słabych dialogach – z rodzaju tych, jakich nie powinno się już dzisiaj pisać. I ten pseudomrok nie ma tu nic do rzeczy, bo cały film wygląda bardziej jak Transformers Baya niż filmy Nolana. Jest zwyczajnie nieudolnie sklecony.
Snyder nie potrafi tworzyć większego uniwersum, tak jak ja nie zrobię szpagatu – po prostu. I WB musi to zrozumieć. Ten jego bezceremonialny Batman i nihilistyczny Superman są próbą wariacji na temat wielkiej współczesnej mitologii, ale zupełnie nie wypalają w ramach tworzenia współdzielonego uniwersum – tak jak nie dałoby się osadzać takiego na znakomitych przecież Batmanach Burtona.
Dodatkowo trzeba tutaj było z tego powodu wszystko podawać szybko, już już, wrzucać co się da – jakieś kosmiczne urządzenia, multum mrugnięć okiem w związku z innymi członkami Ligii, gdzieś w wyciętych scenach (udostępnionych o dziwo od razu po premierze) dodano cuda niewidy i potwory. Po co to, skoro ja jeszcze nie wiem, kim są podstawowe postacie? Nie poznałem ich charakterów i współzależności poza „nie lubię cię, już cię lubię, co to za kobieta?” Plus: jeśli pomyśli się chociaż przez SEKUNDĘ nad tym, co właśnie oglądamy, to można dostać wylewu. Dawno nie widziałem tak bzdurnych rozwiązań i braku logiki w fabule (Lois Lane powinna dostać jakąś nagrodę za scenariuszowe zmasakrowanie, bo robi tutaj za ostateczną damę w opałach, która wie wszystko, psuje wszystko i jest wszędzie). Momentami Snyder wyrzuca z siebie kolejne sceny z takim bólem, że czuje się zobligowany do zapisania go do proktologa.
Hej, WB, pokażcie mi jeden składny film a nie sześćdziesiąt słabych na raz. Bardzo fajnie, że macie szafę z kalesonami, ale ja nadal nie wiem, po co ten Batman tłucze Supermana i w ogóle gdzie świta tytułowa sprawiedliwość. Mocno wadliwy Człowiek ze stali jest lepszym filmem, bo opowiada JAKĄŚ historię, bohater przechodzi JAKĄŚ przemianę, a fabuła jest uporządkowana. Tutaj dostajemy kilka ładnych zdjęć, zmarnowany potencjał naprawdę dobrej obsady, chaos napędzany brakiem scenariusza, mnóstwo kulejącej logiki i parę przyjemnych momentów (fantastyczny Jeremy Irons, fenomenalnie wyglądający Batman, kilka naprawdę pysznych ciosów w pysk), które bolą tym bardziej, że pokazują tkwiący gdzieś w tym bałaganie potencjał na naprawdę wielkie kino. A wystarczyło się nie spieszyć i pomyśleć nad całością jeszcze przez chwilę.
A może jednak taka zadyszka była potrzebna całemu gatunkowi, żeby brzuchaci magnaci przemyśleli kilka spraw i w końcu zaczęli robić nie tylko filmy kasowe, ale i filmy bardzo dobre?