BALLADA O CABLE’U HOGUE’U
Seans Ballady o Cable’u Hogue’u Sama Peckinpaha może okazać się niemałym zaskoczeniem. Jest ono tym większe, że film miał premierę zaledwie rok po legendarnej, brutalnej i pesymistycznej Dzikiej bandzie, uznawanej za reprezentatywne dzieło reżysera. Tymczasem Ballada… nie dość, że cechuje się znacznie pogodniejszym nastrojem, to nawet nieobcy jest jej przaśny humor. Peckinpah to jednak Peckinpah i chociaż film z 1970 roku wyróżnia się lekkością na tle jego pozostałej twórczości, pozostaje nacechowany goryczą.
Tytułowy Cable Hogue (Jason Robards) to poszukiwacz złota w średnim wieku, który nie tylko nie dorobił się na Dzikim Zachodzie fortuny, lecz także został zdradzony przez towarzyszy i pozostawiony na pewną śmierć w promieniach bezlitosnego Słońca i piaskach pustyni. Hogue to jednak zaradny i wytrwały człowiek, toteż udaje mu się przebrnąć przez nieprzyjazny krajobraz, a na dodatek odnaleźć źródło wody tam, gdzie nikt go dotąd nie odkrył. Wędrowiec szybko wpada na pomysł założenia zajazdu, gdzie za odpowiednią opłatą podróżni będą mogli zaspokoić pragnienie swoje i swoich wierzchowców. Plan okazuje się strzałem w dziesiątkę, a Cable, niejako na złość tym, którzy go oszukali, zaczyna wieść całkiem dostatni żywot.
Podobne wpisy
Reżyser zaznacza temat typowy dla gatunku, lecz, jak to on, wyraźnie go przewartościowuje. Klasyczna zemsta, której pożąda Hogue, pozornie napędza jego działania, ale w istocie schodzi na dalszy plan. Głównym wątkiem Ballady… staje się bowiem przetrwanie i pragnienie szczęśliwego życia. Bohater poznaje w lokalnym miasteczku prostytutkę Hildy (Stella Stevens), w której zakochuje się z wzajemnością; jego ścieżki krzyżują się także z niepoprawnym kaznodzieją-erotomanem, Joshuą (David Warner). Wszyscy marzą, by los w końcu się do nich uśmiechnął. Tyle tylko, że Peckinpah nie ogranicza się do pokazania trudów codziennej egzystencji na pustkowiach. Nadrzędny temat filmu jest znacznie obszerniejszy, charakterystyczny dla kina tamtego okresu — śmierć Dzikiego Zachodu i zastąpienie go przez nowoczesną cywilizację. Hogue, wbrew swoim pierwotnym zamierzeniom, nie może tak po prostu wykopać studni i pobierać opłat od spragnionych podróżnych. Musi udać się do pobliskiego miasta, by kupić ziemię, a także nawiązać współpracę z lokalnymi przedsiębiorcami, by czerpać większe zyski. Niepiśmienny i prostoduszny Cable wzbudza w mieszkańcach mieściny śmiech i wyraźnie nie pasuje do ich konsumpcyjnego, wyniosłego stylu życia. Dobitną metaforą odchodzenia westernowego sznytu w zapomnienie jest końcówka filmu, która, by nie zdradzać za wiele, jednoznacznie pokazuje, że dla takich ludzi jak Hogue nie ma już miejsca.
W przeciwieństwie jednak choćby do późniejszego o trzy lata Pat Garrett i Billy Kid Peckinpah w swoim dziele zawiera sporą dawkę komizmu, często kompletnie nieprzystającego do oglądanych realiów. Ucieczki w przyspieszonym tempie rodem z kina niemego czy nieprzyzwoite zbliżenia na biusty i pośladki to tutaj norma; wszystkiemu towarzyszy pogodna, dynamiczna muzyka Jerry’ego Goldsmitha, która przywodzi na myśl poetykę slapsticku. Pesymistyczna wymowa jest przełamywana, bo nad całością unosi się atmosfera nostalgii. Odchodzący stary porządek wydaje się prostszy, uczciwszy i bezpieczniejszy niż to, co nadchodzi po nim. Teraz załamuje się moralność, a najprostsze przedsięwzięcia się komplikują — nawet uroczo romantyczna miłość zobrazowana w sekwencji wspólnego życia Cable’a i Hildy w przyszłości może wydać się niepasująca. Stąd też nikła jak na kino Peckinpaha przemoc, która ustępuje miejsca lekkości nastroju. Zaznacza się to także w warstwie dźwiękowej, gdy do wspomnianej muzyki Goldsmitha dołączane są melancholijne piosenki śpiewane przez Richarda Gillisa.
Realizacja Ballady o Cable’u Hogue’u naznaczona była niepowodzeniami. Ekipa filmowa zmuszona była nieustannie przerywać zdjęcia ze względu na złą pogodę, we znaki dał się również alkoholizm reżysera. Produkcja przeciągnęła się o 19 dni, a Peckinpah przekroczył budżet o 3 miliony dolarów i stopniowo ograniczał kontakt z wytwórnią. Zamknęło mu to szeroko otwarte drzwi do wyreżyserowania Jeremiaha Johnsona (1972) i Uwolnienia (1972), które koniec końców okazały się przebojami. W momencie premiery mało kto zainteresował się najnowszym dziełem reżysera; dopiero po latach film został na nowo odkryty i doceniony.
W Balladzie o Cable’u Hogue’u trudno nie dostrzec zadumy nad przemijaniem Dzikiego Zachodu i postępującą nowoczesnością. Peckinpah zmniejszył jednak przemoc i skrajny fatalizm na rzecz humoru i subtelnej melancholii. Krytycy dopiero po pewnym czasie uznali obraz za dowód wszechstronności twórczej autora późniejszych Nędznych psów, a on sam wymieniał Balladę… jako jeden ze swoich ulubionych projektów. Jak widać, do refleksji nad śmiercią dawnej kultury nie trzeba podchodzić z, nomen omen, śmiertelną powagą. Można (i trzeba) się pośmiać od czasu do czasu.