BACK TO BLACK. HISTORIA AMY WINEHOUSE. Smutna piosenka [RECENZJA]
Amy Winehouse – bezdyskusyjnie jedna z najbardziej ikonicznych gwiazd muzyki XXI wieku. Jej charakterystyczny wokal, unikalny styl ubierania się, nieśmiertelne piosenki i tragiczny życiorys fascynują do dziś. Uzależniona od alkoholu i narkotyków, zmagająca się z depresją i bulimią umierała na oczach fanów, ścigana przez bezwzględnych paparazzi, dostarczających niezdrowo zainteresowanemu światu niemal nieprzerwaną relację z jej upadku. Zmarła dwa miesiące przed swoimi 28. urodzinami na skutek zatrucia alkoholowego. W chwili śmierci nie było przy niej ani ojca-menadżera, ani byłego męża Blake’a: miłości jej życia i mężczyzny, o którym napisała większość swoich najlepszych piosenek.
Sam Taylor-Johnson – reżyserka, najbardziej znana z 50 twarzy Greya oraz małżeństwa z aktorem Aaronem Taylorem-Johnsonem. Jej najnowszy film Back to Black. Historia Amy Winehouse jest dziełem lepszym niż ekranizacja losów Anastasii i Christiana. Nie oznacza to jeszcze, że jest to film dobry. Największym grzechem tej fabularyzowanej biografii jest jej nijakość, powierzchowność i brak pomysłu na to, jak przedstawić główną bohaterkę. To ten typ filmu o gwieździe muzyki, którego największą zaletą jest aspekt popularyzatorski, natomiast pod względem artystycznym nie oferuje wiele poza byciem ekranizacją wpisu z Wikipedii. W Back to Black otrzymujemy zatem przebieżkę przez wszystkie najważniejsze wydarzenia z życia piosenkarki i ikoniczne momenty jej kariery (np. uchwycony w kamerze szok po wygraniu Grammy), wysłuchamy nie tylko najsłynniejszych kawałków z jej repertuaru (chociaż brakuje mi tu kilku utworów, przede wszystkim You Know I’m No Good), ale i jej muzycznych inspiracji. Widzowie, którzy pójdą do kina, by po prostu poznać życiorys Winehouse, wrócą do domów względnie zadowoleni.
Biografie wyrazistych osób zawsze kładą duży ciężar na odtwórcach takich postaci. Wcielająca się w Winehouse Marisa Abela nie będzie miała po tym filmie powodów do wstydu, widać nakład pracy włożony w odtworzenie zachowań wokalistki i bardzo dobre przygotowanie do scen muzycznych – ale to zaledwie przyzwoita kreacja aktorska. Błąd popełniono już na etapie castingu, bo młoda aktorka pomimo warsztatu i zaangażowania nie posiada takiego typu ekranowej emanacji i charyzmy, jakiego wymagała ta rola. Abela nawet w chwilach gniewu i rozpaczy wygląda na słodką i miłą osobę, a Winehouse powinna zagrać raczej aktorka z potencjałem do bycia ekscentryczną, niepokojącą, brzydką w intrygujący sposób; umiejącą zasugerować głębię, smutek, wrażliwość. Rezultat jest taki, że w Back to Black nie udało się odtworzyć fenomenu Amy Winehouse, ponieważ jej filmowa wersja jest zbyt banalna, pozbawiona hipnotyzmu, a scenariuszowo – pogłębienia.
Przy tym wszystkim Back to Black ma momenty interesujące i chwytające za gardło. Moją ulubioną sekwencją w całym filmie jest pierwsze spotkanie Amy i Blake’a, w którym udało się sportretować rodzące się uczucie i nadać temu wydarzeniu pewien fatalizm, zawrzeć zapowiedź przyszłej toksyczności tej pary. Szanuję również decyzję o [MAŁY SPOILER] niepokazywaniu śmierci artystki, o zakończeniu tej historii w momencie zawodowego spełnienia, na chwilę przed upadkiem. [KONIEC SPOILERA] To nie jest produkcja eksploatująca nieszczęśliwy życiorys w celu uzyskania łatwych wzruszeń. Amy w wykonaniu Marisy Abeli to normalna dziewczyna z Londynu, żyjąca pomiędzy domem rodzinnym, pubem i studiem nagraniowym, którą z tłumu wyróżniają jedynie nadwrażliwość, miłość do muzyki i oryginalny styl ubierania się.
Być może zbyt usilnie patrzy się tutaj na nią jak na „normalną” osobę. Oczywiście Winehouse była swojską, brytyjską dziewczyną z sąsiedztwa, ale kłębiło się w niej zbyt wiele chaosu, niepokoju i wyjątkowej emocjonalności, by sprowadzać ją tylko do tej roli, a przyczyny wszystkich jej nieszczęść upatrywać w mężu-narkomanie. Wbrew tytułowi twórcy Back to Black nie mają odwagi zmierzyć się z wewnętrzną czernią swojej bohaterki. Także w warstwie wizualnej mamy do czynienia z Hollywoodzką estetyzacją prawdy. Filmowa Amy słyszy ciągle, że jest piękna: tą prawdziwą nazywano brzydką i dziwną, na początku kariery także grubą (co przyczyniło się do zaburzeń odżywiania). Filmowa Amy wygląda stylowo nawet wtedy, gdy jest naćpana i rozczochrana; prawdziwa wyglądała w takich momentach przerażająco, do tego stopnia, że dziś wiele osób uważa, że publikacja takich jej zdjęć w prasie miała w sobie coś z chorej fascynacji cierpieniem. Upiększeniu ulega też postać ojca artystki, który niestety odegrał w jej życiu negatywną rolę: zafundował trudne dzieciństwo, a już jako menadżer córki bagatelizował jej uzależnienie i problemy ze zdrowiem, traktując przede wszystkim jako źródło zysku. W filmie jest jednak najbliższą osobą Amy, która zawsze ją wspiera i rozumie. Ojciec artystki był zaangażowany w produkcję Black to Black, przez co nie potrafię patrzeć na ten wątek bez pewnego niesmaku i nie traktować go jak próby wybielenia Mitcha Winehouse’a.
Back to Black traci zwłaszcza w porównaniu z dokumentem Amy z 2015 roku, który nadal pozostanie tym filmem, do którego fani wokalistki będą powracać. Można zadać sobie pytanie: po co Taylor-Johnson zdecydowała się nakręcić Back to Black, skoro spełniona produkcja o autorce Rehab już istnieje? Reżyserka utrzymuje, że przyjaźniła się z Winehouse i odczuwała potrzebę, by opowiedzieć jej historię. Jeśli to prawda i ta motywacja jest szczera, to się nie czepiam. Jednocześnie trochę trudno mi dojrzeć empatyczne, bliskie spojrzenie w filmie, który o portretowanej artystce nie potrafi powiedzieć niczego, czego nie napisałyby już o niej brukowce.