ATAK TYTANÓW. Shingeki no Kyojin
Wywodzę się z pierwszego pokolenia świadomych odbiorców japońskiej animacji w Polsce. Wychowywałem się na Daimosie, Tygrysiej Masce, Yattamanie… nie będę ściemniał, na Czarodziejce z Księżyca też. Zaczytywałem się w magazynie Kawaii, na regale za mną stoją wszystkie tomy polskiego wydania Dragon Balla, jeździłem na koncerty Gram Maria i Dir en Grey, a nawet sam zorganizowałem kilka występów j-rockowych kapel w Trójmieście. Ludzie, z którymi dzieliłem tę pasję dawno temu znaleźli nowe zainteresowania, dla mnie – już trzydziestolatka – fascynacja ta pozostała niezmiennie intensywna, a za sprawą „Ataku Tytanów” przeżywa wręcz drugą młodość.
[quote]Odbiorców „Shingeki no Kyojin” można podzielić na trzy typy: fanów mangi, kompletnych laików oraz fanów mangi, którzy przy okazji są fanami horroru, science-fiction i wszelkich dziwacznych wariacji związanych z tymi gatunkami.[/quote]
Dla pierwszej grupy wizja Shinjiego Higuchiego z miejsca była spalona, potraktowali ją jak wydanie nowego albumu Nirvany bez Cobaina w składzie. Żadne z religijnych pism nie mają tak oddanych fanatyków, jak manga wyniesiona na piedestał przez ortodoksyjnych otaku. Wystarczyłoby pomylić symbole garnizonu z policją wojskową i już pojawiłby się casus belli, a w tej wersji „Ataku Tytanów” dokonano znacznie bardziej kontrowersyjnych zmian.
Eren i Mikasa nie zachowują się jak rodzeństwo – gdyby korzystali z facebooka, to ustawiliby status związku jako „to skomplikowane”. Matka Erena nie zostaje brutalnie zamordowana na jego oczach, najwyraźniej odkryto jakieś źródło energii pozwalające na przemieszczanie się ciężarówkami, a do boju z gargantuicznymi smakoszami nie staje ulubieniec wyznawców komiksu – Levi (już samo to gwarantowało nienawiść fandomu). Ja również się narażę, ponieważ uważam za słuszną każdą z tych decyzji.
Jeżeli ktoś liczył na pełną adaptację wszystkich tomów z efektami specjalnymi na miarę „Avengers”, to równie dobrze mógłby liczyć na wysokobudżetowe przeniesienie cyklu wiedźmińskiego w polskich realiach. W dodatku nie chciałoby mi się uczestniczyć w tych samych wydarzeniach po raz trzeci, to jak nieustanne oglądanie śmierci wujka Bena i wysłuchiwanie jego złotej myśl w tonie Paulo Coelho: „Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”.
Wszyscy ci, którym marzy się wielka, hollywoodzka adaptacja ukochanej mangi muszą mieć na uwadze, że według obecnych standardów scenariusz zostałby przystosowany do kategorii PG-13, a więc o widoku krwi nie byłoby mowy. Jeżeli mam wybierać, to zupełnie nie przeszkadza mi zmiana realiów na typowo japońskie (w poprzednich wersjach wiele postaci miało europejskie pochodzenie) czy spłycenie osobowości bohaterów z dalszego planu.
Przeszkadzałoby mi natomiast oglądanie kostek tytanów i domyślanie się po dźwiękach, że akurat kogoś konsumują, bo przecież wrażliwy nastolatek Okcydentu nie zniósłby widoku czerwonej cieczy… Krąży powiedzenie, że Japonia to nie kraj, tylko stan umysłu, ale dla mnie normalnością jest jawne ukazywanie funkcjonowania ludzkiego organizmu, a nie udawanie, że można w nas wystrzelić dowolną liczbę kul, a i tak nie będziemy krwawić (jak na przykład w „Niezniszczalnych 3”). Fanatyków nie przekonam, ale wszystkich pozostałych zapewniam, że negatywne opinie na temat „Ataku Tytanów” są zazwyczaj egzaltowanym bełkotem o niezaspokojeniu własnych fantazji.
Higuchi popełnił kilka błędów (koncentracja na wątku romantycznym, fatalnie dobrana ścieżka dźwiękowa, marnie animowane przemieszczanie się ponad ziemią), jednak porównywanie efektów jego pracy do „Fantastycznej Czwórki” Josha Tranka ma w sobie więcej infantylnego „jesteś głupi, bo tak” niż rzeczowej argumentacji.
[quote]Zapomnijcie o istnieniu mangi i anime, zapomnijcie o ekranizacjach komiksów Marvela, przypomnijcie sobie natomiast, jakie filmy z żywymi trupami obejrzeliście w ostatnim czasie. [/quote]
Ja zaliczyłem między innymi „Zombie Killers: Elephant’s Graveyard”, „Ebola Zombies”, „The Burning Dead”, „Age of the Dead”, „Zombieworld”, a nawet „Zombie Cats From Mars” (recenzja wkrótce) i w niemal każdym przypadku umierałem z przerażającej nudy. Skoro zombie to człekokształtne stworzenia kierujące się wyłącznie żądzą pożerania żywych, to tytani są po prostu bardzo dużymi zombie, a z tej perspektywy film Higuchiego okazuje się jednym z najoryginalniejszych, jakie nakręcono w ostatnich latach.
Zbiorowy wróg ludzkości nie jest wprawdzie kulawą mieszaniną zgnilizny i kości, ale prawdziwa groza tkwi w podobieństwach. Działa wówczas efekt „doliny niesamowitości”, czyli odczuwanie dyskomfortu w konfrontacji z nieczłowiekiem do złudzenia przypominającym człowieka. Tytani to ludzie, jakich można by spotkać na ulicy – grubi, chudzi, z różnymi fryzurami i z otępiałym wyrazem twarzy, są wśród nich kobiety, mężczyźni, starcy i niemowlaki.
Coś takiego w rozmiarze Godzilli jest znacznie bardziej makabryczne niż olbrzymi kosmita czy przerośnięte zwierze. Na szczęście Japończycy stanęli na wysokości zadania i pomimo stosunkowo skromnego budżetu, przygotowali CGI na solidnym poziomie, przy którym rekiny z „Sharknado” przypominają resztki po obiedzie wirujące w kuchennym odpływie. Zgodnie z wszelkimi oficjalnymi opisami „Atak Tytanów” jest filmem akcji lub filmem przygodowym, ale w moim odczuciu to znakomity horror przewyższający poziomem grozy „World War Z” czy „Resident Evil”.
Pamiętam telewizyjny spot reklamujący „Dziewiąte Wrota” Polańskiego jako horror i dziesiątki negatywnych opinii, bo okazało się, że horrorem nie jest. Jeżeli dla was także liczy się przede wszystkim odtworzenie waszych własnych wizji, bez żalu możecie odpuścić aktorską wersję „Ataku Tytanów”. Ja podszedłem do niej bez oczekiwań i odnalazłem elementy ekranizacji doskonałej mangi, klimat filmu grozy oraz wykonanie na pograniczu kina klasy Z. Tyle całkowicie wystarczyło, żebym na drugą część (premiera we wrześniu) czekał w nie mniejszym napięciu niż na drugi sezon anime oraz siódmy (w Polsce) tom mangi.