Ardeny. Zbrodnia nie popłaca
Kameralny belgijski dramat to coś, po czym można było sobie obiecywać wiele. Twórcy nie byli skrępowani polityczną poprawnością ani nie musieli robić bezpiecznego kina tak charakterystycznego dla Hollywood, jednak nie skorzystali z tych przewag. Ardeny nie zachwycają, a przez cały seans towarzyszy nam uczucie, że już tę historię gdzieś widzieliśmy i to lepiej opowiedzianą…
No właśnie, fabuła! Jak się ona ma? Jest dość prosta. Dwóch braci: starszy, Kenneth i młodszy Dave, wraz z dziewczyną tego pierwszego, Sylvie, żyją z rozbojów. Idylla trwa do czasu wpadki i złapania Kennetha. Bierze on całą winę na siebie i trafia do puszki na siedem lat. Podczas jego pobytu w więzieniu Dave uwodzi Sylvie, o czym jednak nie dowiaduje się jej poprzedni partner. Kenneth wychodzi za dobre sprawowanie po kilku latach i wraca na łono społeczeństwa, próbując żyć jak normalny obywatel, co okazuje się trudne. Dave i Sylvie wciąż ukrywają przed nim prawdę, jednak już wkrótce bracia mają wyjechać w Ardeny, by sprawdzić siłę łączącej ich więzi…
Mam nadzieję, że również mieliście wrażenie, że już gdzieś coś podobnego słyszeliście. Nie trzymając was dłużej w niepewności, zdradzę, że jest to kalka Rdz 4, czyli naszej poczciwej Biblii i historii Kaina i Abla. Rolę Boga przyjmuje oczywiście Sylvie, dwaj bracia walczą o jej względy, przekonują ją do swoich stylów życia, wybucha między nimi nienawiść… Czy reżyser Pront robi coś przewrotnego z tą historią? Czy bawi się konwencją? Czy szokuje? Trzy razy nie.
Świat w Ardenach jest bardzo mroczny i smutny. Kiepska, niekiedy upodlająca praca, wredny szef, brak perspektyw, połączona z coweekendową imprezą w klubie, by poczuć, że się żyje. Są to realia, które mogą być bliskie wielu młodym ludziom w Polsce. Podejrzewam jednak, że oni o tym filmie w ogóle nie usłyszą, a jeśli nawet by go obejrzeli, to dużo większe wrażenie zrobiłaby na nich swojska Wojna polsko-ruska. Do podkreślenia wszechogarniającego chłodu i biedy kamerzysta zdecydował się na filtr sprawiający, że zdjęcia wyglądają na niebieskawe. Ciekawy, acz nienowy zabieg.
Tutaj pojawia się pierwsza refleksja, jaką możemy wysnuć z Ardenów. Zbrodnia zdecydowanie nie popłaca. Daje ona krótką chwilę sławy, poczucie otarcia się o high life, bycia gangsterem, kimś szanowanym. Niestety, jak wszystko co przyjemne, prędzej czy później się kończy. Tysiąc słów zastępuje obrazek Dave’a i Sylvie, którzy po przestępczych szaleństwach młodości skończyli odpowiednio: przy pracy w myjni samochodowej z szefem cholerykiem i jako półnaga kelnerka w wątpliwej sławy klubie z dość lubieżnym właścicielem.
Drugą refleksją jest głębsze spojrzenie na postać Kennetha i pytanie, czy można go rozgrzeszyć z złych uczynków, których dokonuje przez cały film. Wchodząc w dorosłość, był królem życia, oczywiście na drobnoprzestępczym poziomie. Następnie trafił do więzienia i po wyjściu z niego nie miał innych wzorców ani pomysłów na siebie. Społeczeństwo traktowało go jak pariasa, własna matka wyrzuciła wszystkie jego zdjęcia (poruszająca scena na rodzinnej wigilii), koledzy wciąż namawiają go na zrobienie małego skoku lub zażycie narkotyków, była dziewczyna traktuje jak wroga, a brat okłamuje go w żywe oczy. Świetna jest scena, w której Sylvie i Dave rozmawiają na temat wspólnego, nudnego życia, które chcieliby wieść. Jest to tak oderwany od rzeczywistości dialog i tak kiepska wymówka, by zwodzić dalej Kennetha. Dlatego wydaje mi się, że starszy brat jest postacią tragiczną, smutną i skazaną na swój nędzny, przestępczy żywot.
Dwie rzeczy, za które warto film pochwalić – jeśli chodzi o oprawę dźwiękową, to mamy do czynienia z mocnym techno. Interesująco się on komponuje i bardzo pasuje do wydarzeń rozgrywających się na ekranie.
Drugą rzeczą jest przyzwoity zwrot fabularny, który otrzymujemy w ostatnich minutach filmu. Zupełnie niespodziewany, mocny, rozkładający zupełnie inaczej akcenty. Chylę czoła, był zrobiony naprawdę dobrze i pomógł nieco Ardenom. Na pewno zmusi was do krótkiej refleksji po zakończeniu seansu, a to zawsze się chwali.
Poszukiwań MacGuffinów ciąg dalszy! Przypominam tylko, że MacGuffin to element, na którym opiera się fabuła. Zgodnie z tym, co obiecałem przy recenzji Planety Singli, będę go wytrwale szukał w każdym filmie, który będę miał przyjemność recenzować. Z angielskiej definicji tego pojęcia na Wikipedii możemy się dowiedzieć, że najbardziej typowymi MacGuffinami są obiekty, miejsca lub osoby. I to na ten ostatni rodzaj magofinów napędzających fabułę chciałbym zwrócić uwagę, gdyż wydaje mi się, że w wypadku Arden jest nim Sylvie. Wspominałem na początku recenzji, że porównałem ją do Jahwe. Nie bez powodu. Oprócz aluzji do księgi Rodzaju mamy tutaj do czynienia z stworzeniem swoistego układu słonecznego, w którym centralną gwiazdą nie są wcale, jak może sugerować tytuł Ardeny, zbrodnia i kara czy relacja braterska, a Sylvie. Kobieta, od której to wszystko się prawdopodobnie zaczęło i na której to wszystko musi się skończyć.
Jak mogliście zauważyć, ta recenzja nie była standardowa. Wychodząc z seansu, zastanawiałem się, jak przedstawić wam w interesujący sposób ten przeciętny film. Postarałem się wycisnąć z niego wszystkie soki, myśli i alegorie, jakie reżyser dla nas świadomie, lub nie, zostawił. Nie zapominajmy jednak, że aktorzy nie miażdżyli, fabuła została wzięta z Biblii, a duszna atmosfera beznadziei nie pozwala na chwilę oddechu. Dlatego oceniłem ten film na zaledwie pięć gwiazdek. W tym przedoscarowym czasie jest dużo więcej tytułów, które właśnie wchodzą do kin, a na które warto rzucić okiem, na przykład Zjawa, Nienawistna ósemka czy Spotlight.
korekta: Kornelia Farynowska