ANT-MAN I OSA. Wielkie problemy małych ludzi
Najnowszy film Marvela wchodzi do polskich kin ze sporym poślizgiem, ale nie ma powodów do szczególnego narzekania – to nie jest ten typ kina, w którym spoilery wpływają jakoś wyraźnie na jego odbiór. Oczywiście jest częścią filmowego uniwersum Marvela i kilka zdań zaszczepia go wyraźnie w tej wielkiej narracji (a główny wątek ma potencjał na bycie kamieniem węgielnym kolejnych faz), ale to przede wszystkim opowieść, która nie stoi zaskakującymi rozwiązaniami fabularnymi, ale bohaterami i znakomitym wyczuciem tempa.
Ant-Man był potrzebny trykociarskiemu kinowemu światu, bo stanowi ten wyrazisty ludzki element, jest takim poczciwym gościem, który, jasne, ma niezwykłe moce i pakuje się w jeszcze niezwyklejsze tarapaty, ale w podstawach to „swój chłop” – prosty gość z problemami dnia codziennego, który nie chce zawieść swojej córki, wpatrzonej w niego jak w obrazek. Pierwsza część miała ten element rozwinięty naprawdę nieźle i mimo problemów produkcyjnych (Peyton Reed wskoczył na miejsce Edgara Wrighta) stanowiła unikatowy dodatek do większej całości – nie wychylała się, nie była wybuchowym blockbusterem, jak wiele innych filmów z MCU, ale twórcy konkretnie skupili się na pokazaniu zabawnego i angażującego heist movie, co wyszło całkiem do rzeczy. Nie był to obraz do rozwiniętych analiz, ale zapewniał godną rozrywkę na jakiś luźny wieczór, szczególnie że postacie były przesympatyczne.
I dwójka jest rozwijana w tym kluczu – reżyser ma świadomość, że to przerywnik pomiędzy dwiema pompatycznymi eksplozjami z Avengers, więc bierze swoje klamoty, sprowadza je na poziom nowojorskiej ulicy i pozwala po raz kolejny walczyć Paulowi Ruddowi o bycie lepszym gościem, a przy okazji konsekwentnie rozwija wątki rozpoczęte w poprzednim filmie. Najkrócej mówiąc, dostajemy Ant-Mana w wersji 2.0 – kontynuacja wszystko robi „lepiej”: jeszcze lepiej bawią żarty (znakomity Michael Peña), lepiej wykorzystuje potencjał zmniejszania i zwiększania przedmiotów, lepsza jest współpraca „w terenie” tytułowych bohaterów, jeszcze lepiej rozpisane są relacje między nimi.
Reed zachował tożsamość pierwszej odsłony i daje tutaj spore pole do popisu herosom – np. w pierwszych dwudziestu minutach pozwala Paulowi Ruddowi być kompletnym Paulem Ruddem i tak zgrabnie wykorzystuje jego talent komediowy, że przypomina to film Judda Apatowa z jego dobrych lat. Podobnie jest ze współpracą Ant-Mana i Wasp – Evangeline Lilly nareszcie dostaje w pełni aktywną rolę, co wychodzi niezwykle naturalnie, bo nie dość, że świetnie uzupełnia się z Ant-Manem, to pozostaje kompletną postacią, mającą potencjał na solowy film. A najbardziej zaskakujący jest tutaj Michael Douglas, który dostaje tyle czasu ekranowego co partnerzy i jego wersja Hanka Pyma, oparta na znakomicie poprowadzonych relacjach, staje się niespodziewanie istotnym dodatkiem do większego świata. Zresztą praktycznie każdy aktor dostał tutaj coś konkretnego do roboty i np. udało się uniknąć rzeczy w pewnym sensie łatwych do zamordowania – np. grupa kumpli Scotta z jedynki jest istotną częścią fabuły i nie zostaje sprowadzona jedynie do roli elementu humorystycznego.
W ciekawy sposób udało się też uniknąć klątwy „lipnego marvelowego złoczyńcy” (imienia Każdego Złego Odbicia Głównego Bohatera), bo w sumie nie ma tutaj żadnego typowego – wątek przenikającej przez przedmioty Ghost jest zgrabnie rozbudowany i ucieka z szufladki „wielki zły”, a tym sztandarowym (i dosyć kreskówkowym) jest Walton Goggins, który jest jednak tak dobrym aktorem, że te wszystkie banały podaje na ekranie w bezbolesny sposób.
I te postacie trzymają tutaj w kupie prosty, ale od lat efektywny schemat fabularny – mamy kilka grup, które poszukują pewnego przedmiotu związanego z wymiarem kwantowym, a cała opowieść to w sumie wielki pościg za tym istotnym dynksem, przeskakującym z rąk do rąk jak gorący ziemniak. Ale w ramach tej pogoni twórcy w końcu na dobre popuszczają wodze fantazji w temacie zwiększania/zmniejszania, przez co może i rozwiązania fabularne nie zaskakują, ale już wizualne akrobacje potrafią cieszyć oko – bo rozmiar zmienia tutaj prawie wszystko, podporządkowane są temu elementowi niezwykle przemyślane sceny walk (Wasp wypada na tym polu fantastycznie) i nawet ta mrówka grająca w zwiastunie na perkusji ma swoje uzasadnienie. Czasami efekty specjalne trochę zgrzytają, a niektóre żarty przelatują gdzieś bokiem, jednak całość zdecydowanie nadrabia swoje niedoskonałości miłością do fantastycznonaukowego konceptu.
Ant-Man i Osa jest uroczym kinem rozrywkowym dającym kupę radochy – zatopionym wyraźnie w klasyce SF, gdzie liczyła się przede wszystkich zabawa wynikająca z twórczego ugniatania pomysłu wyjściowego. To również przyjemna opowieść o różnych odcieniach relacji międzyludzkich – jasne, posypanych popcornem, ale cały czas pełnych emocji. Trudno przejść obojętnie obok tej poczciwej twarzy Scotta Langa, który staje przed kwantowymi problemami, ale potrafi rzucić wszystko, żeby tylko zdążyć do domu, bo tam już czeka jego córka, jego wszystko.
Film Reeda to skrupulatnie budowany i bezpretensjonalny mały świat w wielkim świecie, który mimo bycia częścią ogromnej narracji jest przystępny nawet dla niedzielnego widza. Nie zarobi wszystkich milionów świata, ma swoje wady, ale dzisiejsze kino potrzebuje takich Ant-Manów – dobrze zagranych i zabawnych filmideł z sercem. Po prostu.