Anioł śmierci

Czasem sam siebie zaskakuję podczas formułowania krytyki danego filmu. Dość często zdarza mi się bowiem, że z pewną pobłażliwością pochodzę do dzieła, które spełnia warunki do tego, by powiesić na nim psy. Nie umiem doprecyzować, skąd to się bierze, ale podejrzewam, że przyczyną tego są oczekiwania, jakie względem danego filmu przejawiałem. Jeśli były one znikome, bo wiedziałem, że film wiele w swej ofercie już na starcie nie posiada, wówczas o wiele łatwiej było mi przymknąć oko na jego szkopuły. Bez oczekiwań – decyduje pierwsze wrażenie, jakie wywrze na mnie film i aura, jaka wokół niego się wytworzy już od pierwszych minut. Jeśli historia będzie wciągać, a fotel nie będzie uwierać, finalnie bardzo trudno taki seans zaliczyć do nieudanych.
Anioł śmierci, czyli kontynuacja Kobiety w czerni z 2012 roku, jest jednym z tych filmów. Pierwsza część tego gotyckiego horroru okazała się tworem zaskakująco udanym, bo nastrojowym i subtelnie operującym grozą – co korespondowało ze stylem legendarnego studia Hammer. Następca jest w tym niewiele gorszy, choć gołym okiem dostrzec można koncepcyjną wtórność. Podchodząc do niego poprzeczkę ustawiłem jednak na tyle nisko, by się tkwiącymi w filmie ewidentnymi bolączkami nie przejmować. I nie zrozumcie mnie źle: w przypadku „Anioła Śmierci” nie premiuję obrazu złego, a raczej przeciętnego, który normalnie powinien pozostać mi obojętny.
Ta historia się już wydarzyła, i to nie raz. Powracamy do nawiedzonego domu, w którym gospodaruje tajemnicza zjawa kobiety. Tym razem ofiarą jej nawiedzeń padnie grupa dzieci wraz opiekunkami, którzy szukają w starym domostwie schronienia przed atakami bombowymi (akcja rozgrywa się w trakcie II wojny światowej). Groza nie wybija się jednak na pierwszy plan, gdyż ten zarezerwowany jest raczej dla tonacji dramatu, w czym Aniołowi śmierci blisko do takich tytułów jak Sierociniec czy Szepty.
I tak jak zawsze przeszkadza mi to, że dany horror nie spełnia roli, do jakiej został powołany – czyli nie straszy – tak jednak potrafię zrozumieć, że w pewnych przypadkach, należy iść na ustępstwa. Tak też, na skutek połączenia konwencji i realizacji staroszkolnych praktyk, mrok skrywać ma się w panującej atmosferze świata przedstawionego, opuszczonego i spowitego mgłą, a nie tylko w bezpośredniej konfrontacji ze złem. Jestem jednak przekonany, że dla wielu widzów Anioł śmierci pozostanie ciężkostrawny właśnie dlatego, że nie jest tym, czym z założenia powinien być.
Choć fabularnie film zbudowany jest na wielokrotnie przerobionych kliszach, to jednak ich stylistyczna oprawa pozwoliła mi na bezbolesne przez nie przebrnięcie. Doceniam pracę scenografów, którzy dbając o najmniejsze szczegóły głównej lokacji – jego zaplecza i frontu – przyczynili się do budowy klimatu. Zwykle frapują mnie miejsca opuszczone, dlatego lubię, gdy dba się o ich prezentację w filmowej wizji. Cegiełkę dołożyła także muzyka, w której choć słychać powtórzenia, to jednak zagrana została na sprawdzonych nutach, a co najważniejsze, dobrze wkomponowana została w obraz (nie jest przesadnie akcentowana).
Gdy w finałowej scenie główna bohaterka podąża wzdłuż korytarza, by zlokalizować źródło niepokojącego i zarazem bardzo charakterystycznego dźwięku, wiem, już jaki będzie finał tych dociekań. Kobieta w czerni upodobała sobie jedno dziecko i zamierza pogrążyć je w mroku. Jednak chodzi nie o to, jak się ta historia rozwiązuje, a jak została poprowadzona. Tempem powolnym, bez efekciarstwa, bez silenia się na oryginalność oraz – co nie mniej istotne – z ładną buzią na froncie. I ku memu zaskoczeniu, do wniosków dochodzę takich, iż czasem tak mało mi potrzeba, by przeciętność uznać za jakość.
korekta: Kornelia Farynowska