Ani słowa więcej (29. WFF)
Kiedy wybierałem się na „Ani słowa więcej” Nicole Holofcener myślałem o tym, jaką strategię obrać przy pisaniu recenzji filmu. Stwierdziłem, że nie będę patrzył na niego poprzez pryzmat przedwczesnej śmierci Jamesa Gandolfiniego. Treny są potrzebne, ale rzadko bywają uczciwe. Przesłaniają wady opłakiwanych i przytępiają racjonalny ogląd sytuacji, dlatego nie są dobrym fundamentem tekstu krytycznego. Po seansie wiem, że łatwo pomyśleć, ciężej wykonać. Odejście Gandolfiniego pozostaje gdzieś z tyłu głowy zarówno w trakcie oglądania filmu, jak i w trakcie pisania na jego temat. Nawet tytuł opowieści wydaje się mieć wydźwięk symboliczny, nabiera charakteru pożegnania. Widocznie tak musi być.
Nicole Holofcener wyspecjalizowała się w tworzeniu skromnych filmów o życiu osobistym bohaterów wywodzących się z amerykańskiej klasy średniej. Od lat, konsekwentnie realizuje swoją wizję kina zarówno na polu filmowym, jak i serialowym (reżyserowała między innymi „Seks w wielkim mieście”, „Kochane kłopoty” i „Sześć stóp pod ziemią”), a „Ani słowa więcej” nie jest w tym przypadku żadnym odstępstwem od obranej ścieżki twórczej. Główni bohaterowie filmu, Eva i Albert, to samotni ludzie w okolicach pięćdziesiątki. Oboje przeżyli już rozczarowania związane z rozpadem związku, a obecnie stoją na progu zupełnie nowego doświadczenia – ich dzieci opuszczają rodzinne gniazdko i przenoszą się do uczelnianych akademików. Nad ich głowami powoli zaczyna majaczyć piętno samotności i strach przed tym, że pewien rozdział życia dobiega właśnie końca.
Motorem napędowym filmu Holofcener jest podwójna gra, w jaką wplątuje się Eva. Po jednej stronie barykady stoi Albert, który od pierwszego spotkania wydaje się być czarującym, ciepłym i zabawnym człowiekiem. Po drugiej znajduje się Marianne, czyli jego była żona i klientka Evy. Dla niej Albert jest ucieleśnieniem wszelakich wad i irytujących przypadłości, które przypisuje się przedstawiciela tej brzydszej płci. Początkowo Eva nie zdaje sobie sprawy z tego, że mężczyzna z opowieści Marianne jest jej Albertem. Gdy przychodzi olśnienie, kobieta nie potrafi podjąć decyzji, która wyplątałaby ją z niezręcznej sytuacji. Wkrótce, spotkania z Marianne zaczynają odbijać się na jej nowym związku.
Holofcener, będąca również scenarzystką filmu, rozpisuję tę opowieść w sposób wręcz popisowy. W „Ani słowa więcej” wszystko jest na swoim miejscu, żaden element nie jest tu przesadzony, skąpany w tanim sentymentalizmie czy kom-romowych uproszczeniach. Postawa Evy, choć z początku wydaje się być nie do końca zrozumiała, zostaje doskonale uargumentowana i jej prawdopodobieństwo nie pozostawia w widzu cienia wątpliwości. Motyw zagubionej kobiety stającej się bratnią duszą dwóch skrajnie różnych i wrogich wobec siebie jednostek daje możliwość zrealizowania złożonej, wielopłaszczyznowej historii – reżyserka zdecydowanie nie marnuje tej szansy.
Wisienką na torcie są u Amerykanki dialogi, a te nie mogłyby wybrzmieć pełnią sił, gdyby nie doskonałe aktorstwo. Julia Louis-Dreyfus, przechodząca ostatnimi czasy artystyczną metamorfozę, idealnie wpisuje się w rolę Evy, która z jednej strony łaknie kontaktu i akceptacji, z drugiej boi się zbytniego zaangażowania i związanej z nim perspektywy ponownego zranienia. Catherine Keener ze swoją Marianne przybiera rysy kobiety allenowskiej – inteligentnej, świadomej swojej wartości, wygadanej, ale jednocześnie poszukującej potwierdzenia własnej wartości w relacji z innymi ludźmi. W końcu, James Gandolfini, który w charakterystyczny dla siebie, spokojny i oparty na niedopowiedzeniach sposób, wciela się w rolę dobrego, choć niepozbawionego małych wad człowieka, który panicznie boi się samotności.
Chemia pomiędzy Dreyfus i Gandolfinim sprawia, że wierzymy w ten związek, kibicujemy mu od pierwszej rozmowy bohaterów. Postacie stają się dla nas bardziej realne i prawdziwe, dzięki drugiemu planowi, który dokłada do układanki kolejne elementy – problemy z dziećmi, kłopoty z porozumieniem się z byłymi partnerami/partnerkami, małe natręctwa postaci, które przez kilka dekad życia zdążyły się już ich nabawić.
Holofcener dba o to, aby wszystkie elementy idealnie do siebie pasowały i trzeba przyznać, że nie gubi nawet jednego puzzla. „Ani słowa więcej” to kino obyczajowe na najwyższym poziomie. Dobrze się stało, że w przedostatniej roli życia Gandolfini wcielił się właśnie w Alberta, który najprawdopodobniej nosi w sobie wiele cech samego aktora (źródłem takiego przemyślania są komentarze, jakie odnośnie Gandolfiniego wystawiali ludzie z branży). Taki delikatny, acz sugestywny akcent to – przed przyszłorocznym „Animal Rescue”, w którym ponownie wcielił się w rolę gangstera – dobre i poruszające pożegnanie. Ani słowa więcej.