search
REKLAMA
Recenzje

ANGELO. Grzechy naszych przodków

Tomasz Raczkowski

5 grudnia 2019

REKLAMA

Historia relacji Europejczyków z mieszkańcami innych kontynentów daleka jest od ideału. Choć lubimy o sobie myśleć jako o centrum świata (czyż mapy nie prezentują naszego małego kontynentu dumnie na środku?), nasze dziedzictwo naznaczone jest krwią, przemocą i gwałtami na tych, którzy znaleźli się za nami w technologicznym wyścigu zbrojeń. Jedną z naszych największych chlub jest sięgająca starożytności tradycja wyrafinowanej myśli i jej spektakularne owoce w postaci wielkich prądów intelektualnych. Jednym z nich jest będące fundamentem współczesnej nauki oświecenie. I one nie jest jednak wolne od niemoralnych skaz. Jedną z nich jest los Angela Solimana, czarnoskórego dziecka wychowanego na dworze wiedeńskim w XVIII wieku.

Mmadi Make został schwytany w Afryce Zachodniej w latach 20. XVIII wieku jako zaledwie kilkuletnie dziecko i przetransportowany przez Morze Śródziemne z innymi niewolnikami. Trafił na dwór markiza w Mesynie. Tam otrzymał imię Angelo i europejską edukację, dzięki której z czasem stał się dworskim sługą u kolejnych możnych, aż w końcu trafił na cesarskie salony w Wiedniu. W Austrii Angelo założył rodzinę, został przyjęty do loży masońskiej i przez dłuższy czas uważany był za zaufanego przyjaciela samego imperatora Józefa II. Choć historia ta mogłaby wydawać się podbudowującym przykładem awansu społecznego, jest w niej dość istotne „ale”. Zaliczony w poczet cesarskich sług, formalnie wolny Angelo Soliman nie przestał być egzotyczną ciekawostką, „cywilizowanym Murzynem” bawiącym europejskie elity swoją odmiennością. Jego instrumentalne postrzeganie za życia znalazło okrutne rozwinięcie po śmierci – zwłoki Angela zostały zmumifikowane i w wyobrażeniu tradycyjnego afrykańskiego stroju wystawione jako eksponat w Imperialnym Muzeum Historii Naturalnej. W szklanej gablocie jego ciało stało na publicznym widoku dziesięć lat, by później trafić do magazynu, gdzie spłonęło w 1848 roku podczas Wiosny Ludów.

Film Markusa Schleinzera rekonstruuje biografię tytułowego bohatera, począwszy od jego przybycia na plaże południowej Europy aż po pośmiertne zbezczeszczenie i przypadkową kremację. Austriacki reżyser dokonuje przy tym kilku dramaturgicznych zmian, np. odmiennie od źródeł przedstawiając kwestię przybrania przez bohatera chrześcijańskiego imienia czy jego małżeństwa z białą kobietą. Nie o faktograficzną skrupulatność chodzi bowiem w Angelo. Tworząc filmową wizję życia czarnoskórego dworzanina, Schleinzer mierzy wyżej niż w dosłowne przywołanie kluczowych zdarzeń i dramatu. Głównym tematem filmu jest cały mentalny kontekst obecności Angela w życiu europejskich elit. Dramaturgiczne przesunięcia nie zmieniają zasadniczego wydźwięku historii bohatera, podkreślają jednak podskórnie obecne uprzedzenia i instrumentalne traktowanie go przez oświeconych, życzliwych białych. Nawet wolny Angelo jest niewolnikiem uprzedzeń, co więcej, spętanym narzuconą mu tożsamością ciekawostki z odległych krain.

Angelo podzielony jest na trzy części, w których przyglądamy się klasycznie wyodrębnionym etapom życia protagonisty. Pierwsza koncentruje się więc na jego wychowywaniu i edukacji, kolejna na dorosłym już życiu i świadomym odgrywaniu roli egzotycznej atrakcji, ostatnia zaś na starości i śmierci. W ten sposób Schleinzer roztacza przed nami przekrojowe spojrzenie na kwestię „ukulturalnienia” Afrykańczyka – od jego odpodmiotowienia, zabrania tożsamości i zastąpienia jej inną przez bolesny protekcjonalizm aż po ostateczne odmówienie człowieczeństwa. Reżyser dyskretnie sugeruje targające Angelem uczucia osamotnienia i rozpaczliwego braku autentycznie własnego, niewykreowanego dla rozrywki białych „ja”. Tym bardziej, gdy uświadomimy sobie, że Angelo jest człowiekiem bez ojczyzny – zabrany z miejsca, o którym nic nie wie, do miejsca, w którym mimo erudycji i pochlebstw, pozostanie na zawsze kimś obcym, gorszym. Po śmierci zaś dorobek jego życia – tożsamość człowieka wykształconego i cenionego – zostanie mu z powodu koloru skóry zabrana na rzecz alegorycznego wyobrażenia gabinetowych badaczy o człowieku pierwotnym. I nikt nie dostrzeże w tym nic dziwnego lub złego.

Chłodna, niemal beznamiętna narracja doskonale uwypukla cichy dramat przeżywany przez całe życie przez Angela, podkreślając też dodatkowo bezduszność, z jaką traktowany jest bohater. Choć momentami brakuje w tym nieco większego nerwu, Schleinzer umiejętnie wyławia dyskretne, frapujące detale, nadające jego filmowi antropologicznej głębi. Dostrzegamy więc jakąś przeszywającą umysł przewrotność w scenie, gdy w słabo oświetlonym gabinecie cesarz austriacki zwierza się Angelowi z niedoli zniewolonego konwenansami władcy; tak samo potężnie wybrzmiewa scena, gdy stary już Soliman ogląda z córką muzealną Salę Kontynentów, stając na tle kiczowato wyobrażonego afrykańskiego krajobrazu. W takich momentach najdonośniej wybrzmiewa zawarta w filmie refleksja nad przemocą, zawartą w spotkaniu europejskiego ja z pozaeuropejskim innym.

Angelo mówi przede wszystkim o tym, jak poczucie kulturowej wyższości naznacza europejską mentalność i prowadzi do degradacji i poniżania odmienności, często pod egidą krzewienia cywilizacji, oświecania czy naukowego zainteresowania. Choć w oczywisty sposób rozlicza przy tym historię własnej ojczyzny, Markus Schleinzer uderza tu przede wszystkim we współczesne społeczeństwo, w Europie tak przywiązane do poczucia cywilizacyjnej roli, kulturowego spełnienia i wyższości nad mniej rozwiniętymi (choć często jedynie pozornie) grupami etnicznymi. Stąd też w Angelo pojawia się szereg detali przełamujących kostiumową fakturę – przykładowo pierwsza scena zakupu przywiezionego z Afryki chłopca odbywa się we współczesnej hali magazynowej, a w ostatniej scenie pożaru słychać wyraźnie odgłosy bomb. Reżyser wskazuje, że choć tak jaskrawe przypadki łamania fundamentalnych praw jednostki nie odbywają się już dziś w pełnym majestacie prawa, to odpowiedzialne za nie struktury myślowe są wciąż wśród nas obecne, a cienie grzechów przodków mają cienie dłuższe, niż chcielibyśmy przyznać.

Sam osobiście, jako wykształcony na europejskiej uczelni etnolog, jestem odległym spadkobiercą ludzi, którzy zadali gwałt człowieczeństwu Angela Solimana. Reprezentuję więc ten sam nurt intelektualno-naukowy, który wsadził zwłoki tego człowieka w muzealną gablotę. Wspominam o tym, bo w naszej części Europy lubimy czasem uważać, że nie mamy nic wspólnego z kolonialnym dziedzictwem. Otóż mamy. Chcąc nie chcąc, wszyscy po części korzystamy z bycia po tej lepszej stronie globalnych procesów gospodarczo-politycznych. Oczywiście nie znaczy to, że w sprawie odczłowieczanych Afrykanów jesteśmy dziś tak samo winni jak austriaccy muzealnicy – od tego czasu wiele się zmieniło i w samej nauce, a pokolenia etnologów oraz antropologów kulturowych podejmowały się rozliczania z wstydliwą spuścizną, wypracowując przy tym narzędzia do przepracowywania haniebnej genealogii współczesnej akademii i społeczeństwa. Jednym z nich jest jednak właśnie konfrontacja z bolesną historią i zrozumienie jej, by nie tyle się nie powtórzyła, co raczej by z naszych światopoglądów wyrugowane zostały uprzedzenia, które sprawiły, że stała się ona możliwa w pierwszej kolejności. Formą takiej terapii jest Angelo.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA