Afflicted
Derek Lee ma dwie pasje: kino i podróże. Tą pierwszą od lat młodości pielęgnował za sprawą matki wysyłającej go w różne części świata, a drugą dzielił ze swoim przyjacielem – Cliffem Prowsem. Wspólnie kręcili amatorskie filmy: gonitwy i pościgi, sceny walk naśladujące Matrixa. Kamera od zawsze w ich życiu byla obecna. Derek planuje wybrać się w na wielką wyprawę – okrążyć cały świat, odwiedzić wiele miejsc, poznać wielu nowych ludzi. Na kilka dni przed wyjazdem, po badaniach lekarskich, okazuje się, że Derek ma rzadko spotykane zniekształcenia w mózgu. Jego żyły i tętnice nie działają prawidłowo, przepływ krwi nie funkcjonuje tak jak powinien – wpływać to może na zaburzenie percepcji, utratę przytomności i generalne osłabienie organizmu.
Lekarz zdecydowanie odradza mu wyjazd z rodzinnej Kanady. Derek będzie potrzebował regularnej opieki. Nie jest to wymarzona wiadomość dla osoby, która chce podbić świat. Derek jest jednak zdeterminowany i nie rezygnuje ze swoich ambitnych planów. W końcu dołącza do niego Cliff – nie zainteresowany głównie podróżą, ale zdrowiem przyjaciela. Zdaje sobie sprawę, że Derek nie może w takiej sytuacji pozostać sam. Prowse ma natomiast obsesję dokumentowania życia, nieustannie nosi ze sobą kamerę, nigdy jej nie wyłącza, ciągle wszystko nagrywa, ciągle obserwuje. Na świat patrzy z perspektywy obiektywu. Cliff Prowse i Derek Lee (grający główne role i będący reżyserami tego filmu) bardzo szybko obu bohaterów nam przedstawiają. Obaj często zwracają się do kamery, wyciągają do nas ręce, patrzą wprost na nas, zapraszają nas do swoich domów.
Od samego początku panuje kumpelska atmosfera, to nie wielcy ambitni debiutujący reżyserzy, ale nasi koledzy z chata na fb. Wszystko co oglądamy przypomina wakacyjne filmiki z youtube’a: montaż imprez, pięknych krajobrazów, uśmiechów, świata młodych ludzi sukcesu mogących pozwolić na wiele, bo na wiele ich stać. Konwencja kina found footage idealnie się więc sprawdza. Usypia naszą czujność, odziera obraz z filmowości, sprowadza wszystko na ziemię – między nas samych. To miejsce gdzie nie ma duchów, demonów wampirów, potworów i Zła rodem z baśni. Dzięki tym zabiegom, to z czym wreszcie spotkamy wygląda prawdziwie, sprawia wrażenie fizycznie obecnego zagrożenia – jakby od zawsze istniało.
W życie Dereka i Cliffa powoli zacznie wdzierać się niezidentyfikowana mroczna siła, nad którą oni obaj nie będą w stanie zapanować. Derek będzie powoli przemieniać się w niebezpieczne monstrum obdarzone nadnaturalnymi mocami. W okolicy zaczną ginąć kolejne osoby, policja rozpocznie obławę na nieznanego sprawcę. W tym samym czasie, sam Derek będzie szukał przyczyn jego przemiany. Do pewnego momentu fabuły Afflicted jest spójną opowieścią. Elementy grozy wprowadzane są w uzasadniony sposób, film faktycznie bardzo angażuje widza chcącego równie mocno jak jego główni bohaterowie rozwiązać zagadkę. W trzecim akcie zaczyna się rozpadać zmierzając bardziej w stronę technicznego popisu – oddalają się od samej opowieści. Szkoda, że Lee i Prowse nie pozostali do końca konsekwentni. W pewnym momencie wydaje się wręcz, że scenariusz jest jedynie pretekstem do zaprezentowania jeszcze niewykorzystanych filmowych sztuczek.
Miejscami Afflicted imponuje pod względem reżyserskiego warsztatu. Lee i Prowse umiejętnie wykorzystują ruch kamery i dobrze dobierają kadry, bawią się światłem i cieniem. Do tego dochodzi jeszcze sprawnie wykonany montaż nadający filmowi odpowiednie tempo, wzmacniający wrażenie realności i nie dominujący nad samą historią. Oczywiście nie jest to osiągnięcie wybitne, ale zrealizowane na solidnym satysfakcjonującym rzemieślniczym poziomie. Afflicted jak na gatunkowy horror z bardzo niskim budżetem (około 100 tysięcy dolarów) oferuje od strony technicznej bardzo dużo. Reżyserzy wiele scen aranżują w mądry sposób. Przez większość czasu różnego rodzaju efektów używają w rozsądny sposób, zdają sobie sprawę widzowi nie trzeba pokazać wszystkiego. Wyznają zasadę pars pro toto: tak jak Ridley Scott w Obcym. Ósmym pasażerze Nostromo czy Spielberg w Szczękach. Twórcy Afflicted wiedzą, że wystarczy pokazać kawałek, a resztę dopowie nam nasza wyobraźnia.
Film Lee i Prowse’a mimo wszystko nie pozostanie w naszej pamięci na długo. To raczej przygodna i niezobowiązująca zabawka na jeden raz. Nie jest to kino intelektualnie intrygujące, nie pozostawia również widza z wątpliwościami, które rozwieje ponowny seans. Za Afflicted nie stoi wielka tajemnica, czy głos nowego pokolenia twórców. Myślę, że najwygodniej potraktować ten film jako warsztatową wprawkę, egzamin ze znajomości języka filmu, zrozumienia narracyjnych zasad, jakimi kino się kieruje czy zaprezentowanie kilku sztuczek mających na celu zaskoczyć widownię. Za to wszystko dałbym im czwórkę z plusem – obaj panowie mnie sobą zainteresowali. Do Afflicted nie będę wracał bo to nie do końca mój filmowy świat, ale na pewno zwrócę uwagę na kolejny film tego reżyserskiego duetu.