6 UNDERGROUND. 300% Michaela Baya w MICHAELU BAYU, teledyskowy JAZGOT i kilogramy KOKAINY
Wrzućcie do blendera następujące składniki: kompletny brak poważania dla granic dobrego smaku (innymi słowy: Michaela Baya), stylistyczne wybryki z Legionu samobójców, narrację z Deadpoola (i samego Deadpoola), litr wódki, napój energetyczny i pół kilograma czystej kokainy, a następnie włączcie najgłośniejszy tryb mielenia na najbliższe dwie godziny. Gratulacje, zrobiliście własne 6 Underground! Na koniec wypijcie zawartość blendera, a poczujecie się jak po seansie nowej produkcji Netfliksa.
Skłamałbym jednak, gdybym zarzekał się, że ten wybuchowy akcyjniak z Ryanem Reynoldsem w roli głównej nie dał mi nawet odrobiny uciechy. Opowieści o grupie uzdolnionych postrzeleńców walczących z niesprawiedliwościami współczesnego świata są bowiem uniwersalnie rozrywkowe. Dodatkowo, większość sekwencji akcji jest kompetentnie nakręcona i zmontowana, a dzięki sympatycznym aktorom (scenariusz nie przewiduje jednak trzeciego wymiaru dla postaci) niektórych bohaterów można polubić. Problem w tym, że wszystko, co widzimy na ekranie, jest miałkie i kompletnie niezapadające w pamięć. Gwarantuję wam, że z całego filmu zapamiętacie wyłącznie totalnie przegiętą rozróbę z użyciem magnesu, a wszystko inne zleje się w kolorowy, bezsensowny raban. Strzelaniny w 6 Underground cieszą oko dopracowaną destrukcją otoczenia i uczestników walki, ale nie mają w sobie nawet odrobiny stylowości, za którą pokochaliśmy Johna Wicka. Typowy dla Baya nadmiar wybuchów, wystrzałów i trupów w pewnym momencie zaczyna szkodzić filmowi – po jakimś czasie to wszystko po prostu przestaje robić wrażenie. Nieustannie bombardowany doznaniami widz zaczyna uodparniać się na nie i traktować je z narastającą obojętnością. Tutaj największą winę za to ponosi pierwszy akt produkcji.
Niesłychanie rozwleczone i przeładowane teledyskowym ekscesem wprowadzenie do historii dość szybko męczy i przy okazji zapowiada coś ciekawszego, niż ostatecznie otrzymujemy. Panie, czego tu nie ma! Narracja z offu prowadzona przez Reynoldsa i skrótowe skakanie po chronologii zdarzeń (Deadpool), niepotrzebnie przestylizowane efekciarskie wprowadzenia postaci (Bay już drugi raz zżyna to z Legionu samobójców), pierdolnik faktów, półprawd i zastanawiających powiązań, a w tym wszystkim przydługi pościg-rozróba. Chaotyczne retrospekcje i przyspieszone domykanie wątków trwają mniej więcej godzinę, podczas której właściwa akcja posuwa się do przodu powoli, a na ekranie dzieje się dość, by obdarować wydarzeniami całą trylogię. W pewnym momencie całość nabiera jednak wiatru w żagle, a należycie przygotowany jacht wreszcie kieruje się do celu ze wszystkimi pasażerami na pokładzie. Gorzej, że widz prawdopodobnie wymiotuje za burtę, dotknięty paskudną chorobą morską.
Podobne wpisy
Nieprzypadkowo wspominam o oceanicznych wojażach, jako że jedna z bardziej udanych sekwencji akcji ma miejsce na dużym jachcie. Zaskakująca kameralność (jak na ten film i jak na Baya) tego starcia dobrze mu służy, choć i tu nie brakuje szarżowania, zwłaszcza jeśli chodzi o krwawą przemoc. Dobrze przeczytaliście: Michael Bay nareszcie dostał całkowicie wolną rękę w kwestii brutalności swojego blockbustera. Niektórzy twórcy lubią dawkować co mocniejsze momenty, by wzmocnić ich wydźwięk; wszyscy jednak dobrze wiemy, że to nie jest droga, którą pójdzie Bay. Już od pierwszych minut seansu można sobie wyobrazić reżysera planującego kolejne makabryczne momenty z uśmiechem szesnastolatka, który dorwał się do barku swoich bawiących się na wakacjach i niczego nieświadomych rodziców. Początkowo fajnie było widzieć, że w eksplodujących i rozrywanych na strzępach samochodach są ludzie, a kraksy i wybuchy miotają nimi jak szmacianymi lalkami; w połowie filmu czujemy się jednak jak wspomniany szesnastolatek po hucznej nocy sponsorowanej przez alkohol rodzicieli.
Kiedy dotrwamy już do napisów końcowych, w naszych głowach szumi, uszy błagają o błogą ciszę, a oczy mają dość jaskrawych kolorów na najbliższy tydzień. Wszystko jest tu podkręcone do potęgi i kompletnie przefajnowane: saturacja barw zachęca do regulacji ustawień swojego telewizora, jazgotliwy i przeładowany cool nutami soundtrack przywodzi na myśl noc w klubie, a nie film, a ilość metahumoru i popkulturowych nawiązań zawstydza Ricka i Morty’ego. Na całe szczęście stosunkowo niewiele tu Bayowych sucharów z kategorii seks i stereotypy rasowe, którymi w przeszłości niejednokrotnie nas katował. Jestem też w stanie sobie wyobrazić, że 6 Underground będzie dla niektórych świetną rozrywką; miłośnicy stylu Baya powinni z miejsca dodać ze trzy punkty do mojej oceny. Ta jest surowa, ale to nie znaczy, że przeżywałem katusze, oglądając ten film. Przeciwnie, przez część czasu nieźle się bawiłem, co nie zmienia jednak faktu, że to obiektywnie kiepskie kino. Przeciwnicy Baya powinni trzymać się z daleka od tej produkcji – zawarte w tytule recenzji „300% MICHAELA BAYA W MICHAELU BAYU” to i tak ostrożny pomiar.