Transamerica
Autorką recenzji jest Marta Duszyńska.
Jedno jest tylko pewne. Film nigdy by nie powstał, gdyby nie doszło do rozmowy Duncana Tuckera i aktorki Katherine Connelli. Właśnie życie tej pani miało stać się żywą inspiracją – gdyż jak sama szczerze przyznała – nim została panią Katherine była panem Connelli. To dzięki jej relacjom, sugestiom i doświadczeniu, „Transamerica” przybliża problem płci, nie tylko w wymiarze fizycznym, ale i przypisanych ról społecznych. Tej rozmowy nikt nie słyszał. Nikt nie był jej świadkiem. Nikomu też nie będzie dane sprawdzić jej prawdziwości. Jednak można dużo więcej dowiedzieć się i zrozumieć po seansie tego filmu, kiedy zostajemy z natłokiem myśli i poczuciem niezwykłego realizmu tej niesamowitej historii. Rozmowa i jej realność jest całkowicie zbędna. Co ważne, film wyraża o wiele więcej.
Oczywiście tworząc obsadę do Transamerica prościej byłoby obsadzić w głównej roli transseksualisty mężczyznę. Ubrać go w kwiecistą suknię, pomalować różową szminką usta. Idealny schematyczny transseksualista gotowy. Ale można ambitniej. Można w życiu zadać sobie więcej trudu. Zadzwonić do pani Felicty Huffman, ładnej, charyzmatycznej blondynki i poprosić by.. zagrała kobietę. W ciele mężczyzny. To się nazywa sztuka i szaleństwo w jednym. Dodałabym także odrobinę utrudnienia.
Felicity Huffman , znana dotąd z roli Lynette Scavo w „Gotowych na wszystko”, gdzie grała matkę czwórki dzieci i kobieta nieprzeciętną, podjęła wyzwanie przyjmując rolę od Tuckera. Jednak najważniejsze było wyciągnięcie Huffman ze schematu, z którym jako aktorka bardzo silnie była związana i kojarzona. Dzięki „Transameryce” miała urodzić się na nowo. Miał urodzić się po raz kolejny wielki talent. Co z tego łamania schematów wyszło?
Historia tego filmu z pozoru zaczyna się zwykle. Bez zbędnych fajerwerków, udziwnień, podtekstów i maskarady na jaką przemysł filmowy Ameryki mogłoby stać. Średniej klasy kobieta, ubrana jak typowa strażniczka ogniska domowego, piecząca indyka w święto dziękczynienia. Ale tylko dla siebie. Bo jest sama. Określając ją mianem samotnej też nie było by wielkim błędem. Mieszka w biednej dzielnicy Miasta Aniołów, pracuje na dwa etaty. Z pozoru można powiedzieć –zwykła, przeciętna Kowalska. Z pozoru.
Tak naprawdę Bree (Huffman) to konserwatywna… transseksualistka. Pracuje ciężko, ponieważ zbiera pieniądze na kolejne operacje, które mają ją uwolnić z męskiego ciała. I słowo uwolnić wcale nie jest przesadą. Bree czuje się w swoim ciele jak w klatce. Jest ono niczym innym jak więzieniem. Żyje skromnie, uczęszcza na spotkania ze swoim terapeutą i prowadzi spokojne życie transseksualisty – jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Nawet kolejne operacje są dla niej elementami w harmonogramie porządku dziennego. I nagle spokój ma zostać zachwiany. Przez jeden telefon.
Z drugiego końca Ameryki , w słuchawce odzywa się młody mężczyzna, który – jak można ładnie określić – jest pamiątką po jednej namiętnej nocy z nieznajomą kobietą w zamierzchłych, męskich czasach. Nawet bardzo zamierzchłych, o czym świadczy, że chłopak nie ma 10 czy 12 lat. Dzwoni z więzienia. „Wysłać pieniądze i nie dopuścić do spotkania. A już na pewno do zakłócenia spokojnego transseksualnego życia” – taki jest plan Bree. Ale plan się nie powiedzie. A sytuacja okaże się trudniejsza nawet niż sama zmiana płci.
Terapeutka Bree staje się kolejnym kamieniem u nogi i obiecuje podpisać ostateczny papier na ostatnią operację, w momencie gdy Bree ureguluje życie rodzinne i pomoże chłopakowi. W tym właśnie momencie widz może poczuć, że ta prosta historia – nawet jeżeli sama bohaterka i jej życie są dziwne w swej prostocie i realiach – wywraca się do góry nogami, jakby zaczął w niej palce maczać Tim Burton (w głowie mam historię „Wielkiej ryby” – kto oglądał doskonale zrozumie co autor miał na myśli).
W całej prostocie, jaką widać na ekranie, w prowincjonalnej kobiecie, nawet w prowincjonalnym Mieście Aniołów – o ile ktokolwiek takim epitetem obdarzył L.A. – tkwią niezwykłe problemy, a widz ma wrażenie, że przez cały seans siedzi na bombie, która za moment wybuchnie. W spokojnej głowie Bree, która idzie na spotkanie z domniemanym synem, tkwi jakiś tragizm. A muzyka w tle – country, bluegrass, folk – to kolejny element, który ma odwrócić uwagę od całego szaleństwa, uczynić całą sytuacje normalną, uspokoić skołatane nerwy widza , a może i samej bohaterki, choć z drugiej strony… Przecież nic się nie dzieje prawda? Nikt nie goni nikogo z nożem, nawet nie krzyczy.
I czeka się na jakiś wybuch płaczu i wyraz bezsilności Bree. Ale go nie ma. Przez długi czas jest tylko aura tajemniczości, spokoju i wmawiania sobie i reszcie „to przecież normalne”. Czeka się na to tąpnięcie nogą niezadowolonej kobiety. I krzyk, złość. Nawet pragnęłoby się, choćby w scenie w typowej amerykańskiej knajpce przydrożnej, gdzie Bree i Toby piją kawę i jedzą typowe amerykańskie hamburgery, by zmienili się w Ringo i Yolandę z Pulp Fiction, wskoczyli na stół i zaczęli krzyczeć. Lepszy byłby ten krzyk niż sztuczny uśmiech, którym siebie obdarzają. Kłamstwo podane tak idealnie. Ale na próżno o takie pragnienia. Tak ma być. Taki urok tego filmu. Główni bohaterowie nie pomyślą nawet o krwawej masakrze w stylu Tarantino. Dopiją kawę i opuszczą lokal. Tyle mogę zdradzić. Resztę po prostu trzeba zobaczyć.
Bree wsiada do swego starego auta i rusza do Nowego Jorku po Toby’ego (Kevin Zegers „Świt żywych trupów”). W więzieniu płaci kaucję, przedstawia się jako wysłanniczka Kościoła , obiecuje opiekę finansową i duchową nad chłopakiem. Oboje przemierzają tytułową Amerykę. W głowie pozostaję na długo scena, w której Bree proponuje, że pojadą inną trasą, by chłopak mógł zobaczyć góry. Tak jakby przyroda miała być lekiem na całe zło, które przeżył Toby przez ostatnie lata. Ile zła doświadczył od świata już w dzieciństwie, czym zajmował się i przede wszystkim gdzie jest jego matka i jak wielka musiała być jego tęsknota i chęć oderwania się od przeszłości skoro po tylu latach zdecydował się szukać ojca? Ale w tym wszystkim nie była planowana bliskość, głębsza relacja między nią a Tobym. Ma być tylko biznes. Nieprzewidzianym zrządzeniem losu trafili na siebie, ona wyciąga go z więzienia po telefonie, udaje przed nim wysłanniczkę kościoła, daje pieniądze, ukrywa prawdę kim jest ona sama, ta kobieta w zwiewnej sukience i z różowym pudrem na policzkach. On chcę zostać aktorem porno , ukrywa również wiele tajemnic, a wręcz makabryczną przeszłość. I tak oboje, nawzajem okłamując się na każdym kroku, mają tylko przemierzyć razem pół Ameryki, by dotrzeć na metę zwaną Los Angeles. On – by szukać w Mieście Aniołów pracy w swej wyszukanej branży i… odnaleźć ojca. Bree – by dopełnić obietnicy i otrzymać wyczekiwany podpis, położyć się w klinice oraz uwolnić się z osobistego więzienia.
Taki był plan. Ale plany się zmieniają, nie można sobie zbyt wiele obiecać – przemierzając kolejne kilometry oboje zdają sobie z tego sprawę. Śpią w obskurnych hotelach, odwiedzają rodzinną wieś chłopaka, natrafiają na kolejnych dziwaków. Nawet jeżeli samo ich życie miało być już jednym wielkim popadaniem w obłęd, reżyser nie oszczędził im jeszcze większej rozrywki w postaci kolejnych zwrotów akcji, które wbiją widza w fotel. Reżyser bez wahania gra na wszystkich emocjach – od radości , zachwytu, po tragizm, melancholię, nostalgię, cierpienie, współczucie i obrzydzenie. I nie ma zmiłuj. I to ciągłe oczekiwanie, czy prawda wyjdzie na jaw… Bo skoro już tyle się zdarzyło, wszystkiego można się spodziewać po Tuckerze. I jaką miałby minę Toby gdyby dowiedział się prawdy?
„Transamerica” wykracza poza wszelkie konwenanse. Nie ma barier, nie zna pojęcia granica. I taki ma być jej urok. Jednak warto zwrócić jeszcze uwagę na pewnego pana, Kevina Zegersa który odgrywa rolę Toby’ego. Gdy widzimy aktora znanego dotąd z podrzędnych produkcji amerykańskich, drugoplanowych ról i gościnnych występów w serialach, można poczuć pewną obawę. Że zagra tylko jego ładną twarz. Ale już w pierwszej scenie filmowy Toby pozbawia widza tego lęku. I pomyśleć można w końcu ktoś wyciągnął tego młodego mężczyznę z rozlazłych produkcji filmowych mających być wypełniaczami programu podrzędnych stacji telewizyjnych i rzucił na głęboką wodę, bez chwili zwątpienia ,że nie utonie w morzu zwanym Transsamerica.
Nie można przejść obok także w muzyce filmowej. Czuć w niej nostalgię, melancholię, radość. Jest ukojeniem w najgorszych chwilach dla bohaterów i doprowadzonego w najlepszym tego sowa znaczeni udo szaleństwa widza. Takie można mieć odczucie. Pasuje do kadrów, w których przyroda odgrywa pierwsze skrzypce, jest ucieleśnieniem wszystkiego, co najlepsze we filmie. Zwłaszcza końcowy utwór Dolly Parton Travelin’ Thru który został doceniony nie tylko przez widzów , ale otrzymał nominację do Oscara i Złotego Globa w kategorii najlepszej piosenki. Ostatecznie został uhonorowany Grammy.
Sam film obsypano wieloma nagrodami – najczęściej za scenariusz Duncana Tuckera, oraz Felicity Huffman za talent i wszystko, co zrobiła, by każdy po projekcji poczuł to coś, co można nazwać Wielkim Aktorstwem. Na myśl przychodzą słowa pewnego reżysera – Bunuela – który kiedyś miał powiedzieć, że Nie ma dla mnie nic bardziej moralnie obrzydliwego niż otrzymanie Oscara. Ilu ludzi tyle opinii. Felicity Oscara ostatecznie nie otrzymała. Pozostała przy nominacji, która i tak była wielkim wyróżnieniem. Jedni powiedzą, że szkoda, jednak dobremu filmowi nie potrzeba tych wszystkich nagród. On sam, całą swoją nietuzinkowością, obronił się. Transamerica w całej swej nieszablonowości jest czymś, co zdarza się raz na wiele lat. Film powinien obejrzeć absolutnie każdy, kto choć raz pomyślał, że przemysł filmowy już nie zaskoczy.
Rozbawia i wzrusza. Bawi się kontrowersją, seksualnością, ale w najlepszy możliwy sposób – bez dosłowności i dodatkowo skłaniając do myślenia o tym, co w życiu ważne i na czym może polegać odpowiedzialność za siebie i za innych. Przy okazji to genialne kino drogi, ale nie jak klasyki gatunku pod tym szyldem, czyli „Thelma&Luise”, „Bonnie&Clyde” czy „Urodzeni Mordercy”. Może bardziej jak „Doskonały Świat” Clinta Eastwooda, z którym, pod względem klimatu i przesłania, „Transamerikę” łączy niewidzialna nić.
Do polskich kin film nigdy nie trafił – można go pewnie znaleźć na dvd, gdzieś na wyprzedażach w hipermarketach. Tak czy inaczej można mieć nadzieję, że ci, którzy szukają niebanalnego kina, dotrą do filmu Tuckera najbardziej krętymi ścieżkami i z dużym prawdopodobieństwem docenią to rewelacyjne kino. Bo co tu dużo mówić: wypada oddać pokłon Tuckerowi za stworzenie wybitnego kina. Tym bardziej, że to pierwszy i jak na razie jedyny film tego scenarzysty i reżysera.