search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Pięćdziesiąt twarzy Greya

Grzegorz Fortuna

19 lutego 2015

REKLAMA

Miejmy oczywistości z głowy:

Pięćdziesiąt twarzy Greya zaczęło żywot jako fanowskie opowiadanie o bohaterach Zmierzchu, opublikowane w Internecie przez 45-letnią wówczas E.L. James. Ponieważ liczba czytelników tej alternatywnej historii losów Belli i Edwarda, w której od wampiryzmu ważniejsze było sado-maso, rosła szybciej niż cena franka, autorka zmieniła imiona bohaterów, gryzienie szyi zastąpiła podgryzaniem sutków i podpisała kontrakt wydawniczy. To, co nastąpiło później, zaskoczyło wszystkich – mimo że krytycy odmieniali hasło „pornos dla mamusiek” przez wszystkie przypadki, a wrażliwi na stylistyczne niuanse czytelnicy łapali się za głowy, Grey szybko zyskał ogromną popularność wśród nastoletnich siks i MILF-ów zaniedbywanych przez wyliniałych mężów. Rozpisaną na trzy części historię związku Anastasii Steele i Christiana Greya sprzedano w stu milionach egzemplarzy, co sugeruje, że przeczytali ją nawet ci, którzy po książkę sięgają tylko wtedy, gdy trzeba zabić muchę.

Powyższe informacje znajdziecie prawdopodobnie w każdym tekście, każdej recenzji, ba, każdej notce prasowej, którą opublikowano z okazji premiery ekranizacji. Grey stał się fenomenem już nawet nie literackim, ale raczej socjologicznym. Organizuje się na jego temat konferencje naukowe, pisze się książki, poświęca się mu panele na uniwersytetach, dziwiąc się przy tym niewspółmiernie, że taki paździerz osiągnął tak absurdalną popularność. Można odnieść wrażenie, że James wynalazła mimochodem coś na kształt literackiego kamienia filozoficznego: harlequinową fabułę, zerżniętą niemal całkowicie ze Zmierzchu, okrasiła scenami porno i jakimś cudem wyszło jej złoto – dosłownie, biorąc pod uwagę zyski ze sprzedaży. Sukces Greya potwierdzają zresztą dane z polskich kin – film skusił w miniony weekend 834 tysiące widzów, co znaczy, że w ciągu trzech dni wyświetlania obejrzał go co pięćdziesiąty Polak. To najlepszy wynik w polskich kinach po 1989 roku. Tak jest, lepszy od Potterów, Hobbitów, Shreków i Władców pierścieni. Może wam się to bardzo nie podobać, ale fakt jest taki, że co najmniej kilkoro waszych znajomych poszło na to do kina w Walentynki.

501

Fenomen Greya zaskakuje nie tylko dlatego, że to koszmarna i do tego tragicznie napisana historia, ale przede wszystkim ze względu na to, że nie wpisuje się w klasyczne schematy myślowe. Hollywood od dekad przekonuje mężczyzn, że dziewczynę trzeba zabrać na komedię romantyczną, w której będzie dużo prawdziwej miłości, pocałunków w deszczu i rozmów o przeznaczeniu. Książka James, wypełniona grafomańskimi opisami wszelkiego rodzaju „momentów”, rozbija to bezpieczne przekonanie. Jeśli – mocno uogólniając – przyjmiemy, że porno jest przede wszystkim dla facetów, to Grey jest jego wersją dla kobiet. I, podobnie jak ruchome świerszczyki, pełni funkcję kompensacyjną – poznanie przystojnego, dominującego miliardera jest przecież równie nierealne jak poderwanie pary cheerleaderek-nimfomanek z Japonii. Różnica polega jednak na tym, że porno ciągle tkwi w swojej niszy, gdzieś w odmętach Internetu i w odpowiednio schowanych folderach, a Greya można kupić w księgarni i przeczytać w autobusie. Od piątku można go też obejrzeć w kinie.

Tu dochodzimy do ekranizacji, która jest okropna, ale nie dlatego, że – jak twierdzą prawie wszyscy recenzenci – z takiego materiału nie da się zrobić dobrego filmu. Ba, zaryzykowałbym stwierdzenie, że w odpowiednich rękach byłby to kawał przyjemnie perwersyjnego kina. Oczywiście pewne rzeczy trudno byłoby zmienić. Rys psychologiczny bohaterów, ograniczający się do tego, że ona jest szarą myszką, a on przystojnym milionerem z najnudniejszą traumą świata, jest tu oczywistą przeszkodą. Nie zmienia to jednak faktu, że największy problem filmowego Greya leży zupełnie gdzie indziej – to film o traceniu kontroli, który jest bardziej zachowawczy niż ekranizacja wiktoriańskiej powieści obyczajowej.

502

W Greyu wszystko jest na odwal, a każdą decyzję podejmowano według zasady „jak by to zrobić, żeby się nie narobić i jak najwięcej zarobić”. Pominę już nawet przezroczyste zdjęcia, montaż jak z podłego filmu telewizyjnego i nudną ścieżkę dźwiękową. Pominę dobór aktorów, który poniekąd negocjowano z fankami, zmieniając decyzję odnośnie aktora wcielającego się w Greya, gdy te reagowały niezadowoleniem. Pominę też fakt, że chemii między bohaterami jest mniej niż w ekologicznej sałacie. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że bodaj każdy element tej ekranizacji przygotowywany był tak, by żadna z  milionów fanek nie była przypadkiem zawiedziona. Jednocześnie nie zrobiono nic, by ta mało oryginalna historia miała w sobie choć trochę pieprzu. A naprawdę dało się, bo kino jest zupełnie innym medium niż literatura, dzięki czemu grafomańskie opisy można było zamienić w naprawdę sensualne sceny. Tymczasem, w efekcie totalnego tumiwisizmu wszystkich zaangażowanych, Grey jest filmem, w którym ciągle gada się o seksie, ale kiedy do niego już dochodzi (hehe), można co najwyżej parsknąć śmiechem.

Zacznijmy jednak od początku: Anastasia, wycofana i raczej cicha studentka literatury angielskiej, poznaje Greya podczas wywiadu, który przeprowadza w zastępstwie koleżanki. Wiemy, że jest wycofana i cicha, bo nosi kucyk i sweterek, a do tego nerwowo przygryza wargę. Anastasia przygryza zresztą wargę tak często, że dolna część jej ust powinna wyglądać jak kotlet mielony, ale mniejsza o to. Grey jest z kolei dominującym człowiekiem sukcesu – siedzi w nowoczesnym biurze, po którym krzątają się robotyczne sekretarki o figurach supermodelek, i robi Ważne Rzeczy Związane Z Biznesem. Scenariusz mówi, że między tą dwójką pojawia się jakaś iskra, ale musimy mu wierzyć na słowo, bo na ekranie jakoś nie bardzo to widać. Dalej jest tylko gorzej – Grey gania za Anastasią i podtyka jej pod nos kontrakt, dzięki któremu dziewczyna stanie się jego niewolnicą; Anastasia się waha i znowu przygryza wargę. Kiedy dochodzimy (hihi) do sceny, w której mężczyzna pokazuje swojej wybrance pokój uciech – naoliwione i profesjonalnie podświetlone pejczyki wyglądają tu tak, jakby czekały na lepsze czasy – można pomyśleć, że znaleźliśmy się raczej w prowincjonalnym muzeum seksu niż w tajemniczym pokoju duchowego spadkobiercy Markiza De Sade.

Najgorzej jest jednak wtedy, kiedy zaczyna się, jak to poetycko określa Grey, rżnięcie – kamera z przerażeniem ucieka przed wszystkim, co mogłoby wyjść poza ograniczenia narzucane przez kategorię wiekową, a sam akt wygląda tak, jakby pracowali nad nim choreografowie z Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka. Więcej tu zaplanowanego co do centymetra „wirującego seksu” niż czegokolwiek, co ktokolwiek chciałby kiedykolwiek robić w sypialni.

50

Cała reszta to gadanina. Jeśli znajdujecie się w gronie szczęśliwców, którzy widzieli jedną z części Zmierzchu, pamiętacie zapewne te ciągnące się w nieskończoność dialogi, podczas których Edward ostrzegał Bellę o tym, że jest wampirem i że to takie straszne. W Greyu jest dokładnie to samo – z tą tylko różnicą, że tutaj główny bohater mówi o swoich upodobaniach seksualnych. Wypada to momentami wręcz komicznie, bo o ile rozumiem, że koleś wysysający krew ze swoich ofiar boi się o bezpieczeństwo ukochanej, o tyle trudno traktować poważnie Greya, który identycznym tonem mówi o swoim zamiłowaniu do wiązania i dawania klapsów. W Greyu brakuje zresztą jakiegoś konfliktu, problemu, czegokolwiek, co powodowałoby, że warto ten film dalej oglądać. Dylematy Christiana i Anastasii są zresztą albo urojone, albo nieprzekonujące, a kolejne starcia, popychające akcję do przodu, sprawiają wrażenie wymuszonych. Nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic przeciwko fabułom osnutym wokół czyichś problemów w budowaniu relacji. Ale taka historia potrzebuje dobrych bohaterów, przekonujących motywacji i pomysłowej reżyserii. Nie da się jej zbudować na barkach postaci tak wątłych pod względem charakterologicznym

Siłą Greya mogłaby być cała ta osławiona perwersja, ale i na tym polu film leży. A przecież wystarczyło zatrudnić takiego choćby Paula Verhoevena i dać mu wolną rękę. To wzbudziłoby jednak prawdziwe – a nie rozdmuchane z powodów marketingowych – kontrowersje i przełożyłoby się na wkurzenie fanek. I tak wracamy do punktu wyjścia.

Jeśli mimo wszystko zdecydujecie się to obejrzeć, proponuję specyficzną drinking game – kieliszek wódki za każdym razem, gdy na ekranie pojawia się logo Apple’a.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA